piątek, 23 listopada 2012

Opowieści francuskich ciąg dalszy


17.11.2012

Jestem już z powrotem w Tuluzie, po 2 tygodniach spędzonych w Gdańsku. Było fantastycznie, ale ten blog jest by pisać o Francji, więc pominę moje wspomnienia z Polski ;)

Lot miałam we wtorek, 6 listopada, o 7:35. Leciałam przez Frankfurt, który posiada chyba największe lotnisko w Europie. I powiem szczerze – wrażenie robi, bo jest jak jakaś ogromna galeria, ale to, ile człowiek musi się nabiegać, żeby znaleźć terminal, bramkę, wszystko…. Koszmar. Wiec w całej podróży najbardziej zmęczyło mnie latanie po frankfurckim lotnisku, a raczej terminalu.

W piątek szykowało nam się kolokwium z Droit international prive, więc w sumie od razu po przylocie przystąpiłam do nauki ;D Ciężka sprawa, taka nauka z materiałów w obcym języku. Dobrze, że prawo międzynarodowe jest spisane we wszystkich językach krajów zainteresowanych, bo mogłam znaleźć polską wersję danej dyrektywy czy rozporządzenia, co już jest pewnym ułatwieniem. No ale niestety nie ze wszystkim było tak łatwo.

Test pisałyśmy w piątek. Na dobrą sprawę wyglądało to na jakiś egzamin, gdyż studenci ze wszystkich TD zebrali się w wielkiej auli (bardzo ładnej, dostosowanej do potrzeb niepełnosprawnych). Myślę, ze to bardzo sprawiedliwe, robić jeden duży test dla wszystkich studentów danego przedmiotu. Nie ma potem pretensji ze ten czy inny wykładowca jest mniej lub bardziej surowy, bo wszyscy mają te same pytania. Na napisanie kolokwium mieliśmy aż 3 godziny (w Polsce egzaminy pisemne potrafią trwać 15 minut, jak nie mniej). Dostaliśmy 2 kazusy i trzeba było je rozwiązać, posługując się odpowiednimi aktami prawnymi, które można było wziąć ze sobą.

Jeśli chodzi o studentów we Francji, to różnią się oni trochę od polskich. Pierwsza sprawa – są bardzo aktywni. Wydaje mi się, ze przede wszystkim wynika to z innego sposobu prowadzenia ćwiczeń, albo wykładów, jeśli jest w mniejszych grupkach. Zajęcia są po prostu dialogiem miedzy prowadzącym i studentami, co jest bardzo kształcące – po pierwsze zmusza studenta do przygotowania się, po drugie rodzące się w trakcie zajęć pytania pozwalają jeszcze bardziej zgłębić dany temat, po trzecie bardzo ożywiają zajęcia, do tego stopnia, ze nawet ja – jako osoba obcojęzyczna – chętnie chciałabym się w taką konwersację włączyć (jeszcze jednak nie mam odwagi do wystąpień publicznych po francusku). Taka forma zajęć bardzo różni się od naszych, gdzie najczęściej jest to monolog prowadzącego i niemalże zero praktyki. Tutaj, we Francji, na początku każdych zajęć rozdawane są kazusy do opracowania na zajęcia następne. Dzięki temu cały czas coś się dzieje, nie ma monotonii, student wychodzi z zajęć nie znudzony, a raczej zmotywowany. Oczywiście postawa studentów też jest nieco inna, ale myślę, że wynika to właśnie z wpojonego sposobu współpracy z prowadzącym.
Co dalej – studenci we Francji są bardzo dokładni. Generalnie, jeśli w ogóle robią notatki ręczne, to piszą równo, używają zakreślaczy oraz – uwaga – korektora :D To mnie zawsze rozśmiesza, bo ja po prostu skreślam jak coś źle napiszę, ale nie – oni korektorują. Tak samo na egzaminie. Tam już oczywiście każdy pisał ręcznie – od marginesu do marginesu, wykorzystując dany czas do maksimum. Nikt się do siebie nie odwrócił, nie odezwał, nie wymienił porozumiewawczych spojrzeń (miałam czas żeby to zaobserwować, bo z moją znajomością języka skończyłam pisać nieco wcześniej ;))

Otrzymałam niedawno pismo od CAFu, że brakuje im mojego oświadczenia, ze mam z czego żyć we Francji. Ech. No chyba po to idę po zapomogę, bo nie mam z czego żyć, logiczne, prawda? Ano chyba nie. No to skserowałam im moje napisane po angielsku zaświadczenie z UG ze otrzymałam 2025 euro na semestr. Ponieważ miałam czas tylko koło 16, to poszłam tam (z Karoliną, która też musiała donieść zaświadczenie) i oczywiście natrafiłyśmy na piękną kolejkę. Co ciekawe, w CAFie, mimo, że to instytucja wpomagająca finansowo, ciężko doszukać się petenta, który wyglądałby na kloszarda. Przychodzą tu raczej ludzie dobrze ubrani – często studenci, matki z dziećmi. A podobno w Tuluzie mają duży problem z żebractwem, czego dziś się dowiedziałam. Heh, powinni do Polski przyjechać ;D
Gdy w końcu doszłyśmy do okienka, uradowane dałyśmy pani po kopii dokumentu, pani przyjęła i podziękowała. Zapytała się jeszcze, czy te 2025 euro to na miesiąc mam…. Buahaha. No pewnie :) Już miałyśmy odchodzić od okienka, ale jeszcze coś mnie tknęło i zapytałam, ile nasz dokument będzie rozpatrywany. Pani z kwaśną miną stwierdziła, że no cóż, normalnie pewnie koło 2 tygodni, ale TEN JEST PO ANGIELSKU I TRZEBA BĘDZIE ŚCIĄGNĄĆ SPECJALISTĘ więc zapewne potrwa znacznie dłużej. Nogi się pode mną ugięły (przypominam, ze jest połowa listopada, a wniosek o kaskę składałyśmy pod koniec września bodajże). Widząc nasz wyraz twarzy pani zapytała, czy nie chcemy wniosku napisać odręcznie po francusku i ze wystarczy tylko zdanie „Zaświadczam, ze mam środki na utrzymanie się we Francji” (których nie mam, ale skoro od tego będą zależały moje wpływy na konto, mogę tak napisać :)). No cóż, wyszłyśmy z CAFu odetchnąwszy z ulgą, ze nie kazano nam wypełniać kolejnego formularza, a skończyło się tylko na krótkim oświadczeniu ;) Teraz już nie pozostaje nam nic, tylko czekać na pieniądze.

ps. W sumie to z tą kase nie jest aż tak źle. Tzn nie byłoby, gdybym swoich pieniedzy nie wydawała na NIEODZOWNĄ garderobę ;) Ale no jak można nie kupować sobie ciuchów we Francji, kraju, gdzie szyk i styl wiodą prym? No nie da rady ;)

-----------------

ekhm, specjalne pozdrowienia dla Krzysia J., który o powstanie tego posta męczył mnie od ładnych kilku dni :) Dzięki za motywację ;D