środa, 26 grudnia 2012

Airbus


15.12.2012

Długo nic nie pisałam, gdyż przez ostatnich kilka tygodni nie robię nic innego, tylko siedzę nad książkami. Ten, kto mówi, ze Erasmus to wieczne imprezy i zero zmartwień, ten chyba nie mówi o Erasmusie w Tuluzie. Ale o tym później. Bo mimo tej całej nauki znalazłyśmy z dziewczynami chwilę czasu na wizytę w Airbusie, czyli fabryce jednych z najsławniejszych modeli samolotów.

Pojechałyśmy linią metra A na stację Arene, gdzie przesiadłyśmy się w tramwaj (po raz pierwszy widziałam w Tuluzie tramwaje ;)), a przystanek ulokowany był koło ichniejszego odpowiednika polskiego „falowca”. Jechałyśmy około pół godziny, wysiadłyśmy na trzecim przystanku od końca, po czym skierowałyśmy się na lewo. Tamtejszą okolicę można spokojnie porównać do gdańskiej Orunii Górnej – przestrzeń, nowe budownictwo i wieje jak w Kieleckiem ;) Już z pewnej odległości widać silniki i ogony samolotów.  Umówione byłyśmy z francuską grupą na 15:00, ale udało nam się wejść z grupą oprowadzaną po angielsku, o 14:30. Za wejście płaciłyśmy 8 euro (grupa zorganizowana), natomiast kupując indywidualnie byłoby to 10 euro. Niestety, fotografowanie jest zakazane, więc musiałam swojego Nikona zostawić u pani w recepcji. Zwiedzanie rozpoczęłyśmy od pomieszczenia z modelem kokpitu airbusa – było mnóstwo ekranów, przycisków, zegarów i innych samolotowych gadżetów. Na ekranach puszczony był film z pierwszego lotu pierwszego airbusa A380 (największego z Airbusów, o podwójnej liczbie okien), czyli widać było pilotów oraz ujęcia samolotu jak kołuje oraz unosi się po raz pierwszy. Naszym przewodnikiem była (najpewniej) Włoszka, która perfekcyjnie mówiła po angielsku (oczywiście po francusku też). Opowiadała trochę o historii Airbusa, o tym, dlaczego fabryki są aż w 4 krajach: Francji, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii i w Niemczech. Bardzo ciekawy był plan z rozrysowanymi trasami i sposobem transportu poszczególnych części samolotów. Wykorzystywana jest droga powietrzna, wodna i lądowa – w końcu jakoś części, a niekiedy i cały samolot musi dotrzeć z państwa do państwa.


Po wizycie w modelu kadłuba przejechaliśmy autokarem do ogromnej hali, gdzie składane były samoloty. Wjechaliśmy na pierwsze piętro, skąd, zza szyby, mogliśmy podziwiać budowę dwóch airbusów oraz miejsce na trzeciego. Jeżeli na nikim nie zrobiło to wrażenia, to wystarczy podać, że model A380 jest to prawdziwy olbrzym – ma 80 metrów długości i prawie tyle samo metrów rozpiętości skrzydeł. Jeżeli w jednej hali było miejsce na 3 airbusy, to – wierzcie mi lub nie – ale hala była naprawdę wielka. Przewodniczka opowiadała, że produkuje się do 3 samolotów w miesiącu. To, co chcą osiągnąć, to 4 airbusy na miesiąc. Pewnie ciekawi Was, po co taka prędkość, po co komu tyle samolotów? Otóż, na przykład Emiraty Arabskie zamówiły ostatnio 180 egzemplarzy… i oczywiście chcą je otrzymać jak najszybciej. Robi wrażenie? Robi, tym bardziej, jeżeli cena jednego A380 to 319 milionów dolarów ;) (W sam raz na prezent urodzinowy, chyba zamówię sobie jeden na swoje ;D). Bardzo chętnie weszłabym na halę, zobaczyć warsztat „od kuchni”, ale niestety było to niedozwolone. Co więcej, ponieważ akurat była sobota, nie było widać nikogo pracującego przy samolotach. Przewodniczka jednak zapewniła nas, że w tygodniu także nie widać zbyt wielu robotników, gdyż większość prac wykonywana jest wewnątrz samolotu.




Z punktu widokowego przeszliśmy na balkon, skąd widać było kilka innych samolotów stojących na wolnym powietrzu. Widać było m.in. concorda, ale też A380, który przyjechał z Niemiec i miał pomalowany tylko ogon, a reszta kadłuba czekała na pomalowanie. Dlaczego tak niekompletnie? Otóż, jak wcześniej wspominałam – fabryki są w różnych częściach Europy. W Niemczech akurat produkuje się ogony oraz maluje. Więc po przetransportowaniu pomalowanego już ogona, składa się wszystkie części we Francji, a następnie samolot znów jedzie do Niemiec, gdzie kontynuuje się malowanie reszty. Muszę tu dodać, tak na marginesie, że w pewnym momencie nasz wzrok został przykuty przez coś, co poruszało się w niewielkim kanale koło hali. Okazało się, ze to ogromny, półmetrowy, brązowy szczur ;) Szczerze mówiąc, bardzo ładny. Podeszliśmy bliżej, żeby się przypatrzyć, ale niestety zniknął w kanale.

Po opuszczenie hali autokar przewiózł nas do punktu, gdzie zaczynaliśmy zwiedzanie, lecz tym razem przeszliśmy do budynku obok, gdzie skonstruowano makietę A380 w skali 1:1. Można było zobaczyć i usiąść w wygodnych fotelach klasy ekonomicznej, biznesowej i pierwszej (oczywiście różniły się fakturą i wykonaniem, ale także ceną (od 400 dolarów do 1500 za parę)). Nowością jest open space między klasą ekonomiczną a biznesową. Przydaje się szczególnie podczas długich, męczących podróży, gdy trzeba rozprostować nogi, zamówić herbatę albo winko.



Zwiedzanie zajęło nam koło dwóch godzin. Było ciekawie, aczkolwiek po super wrażeniach w Cite d’Espace czułyśmy lekki niedosyt po wizycie w Airbusie. Dlatego zalecam odwrotną kolejność ;)

piątek, 23 listopada 2012

Opowieści francuskich ciąg dalszy


17.11.2012

Jestem już z powrotem w Tuluzie, po 2 tygodniach spędzonych w Gdańsku. Było fantastycznie, ale ten blog jest by pisać o Francji, więc pominę moje wspomnienia z Polski ;)

Lot miałam we wtorek, 6 listopada, o 7:35. Leciałam przez Frankfurt, który posiada chyba największe lotnisko w Europie. I powiem szczerze – wrażenie robi, bo jest jak jakaś ogromna galeria, ale to, ile człowiek musi się nabiegać, żeby znaleźć terminal, bramkę, wszystko…. Koszmar. Wiec w całej podróży najbardziej zmęczyło mnie latanie po frankfurckim lotnisku, a raczej terminalu.

W piątek szykowało nam się kolokwium z Droit international prive, więc w sumie od razu po przylocie przystąpiłam do nauki ;D Ciężka sprawa, taka nauka z materiałów w obcym języku. Dobrze, że prawo międzynarodowe jest spisane we wszystkich językach krajów zainteresowanych, bo mogłam znaleźć polską wersję danej dyrektywy czy rozporządzenia, co już jest pewnym ułatwieniem. No ale niestety nie ze wszystkim było tak łatwo.

Test pisałyśmy w piątek. Na dobrą sprawę wyglądało to na jakiś egzamin, gdyż studenci ze wszystkich TD zebrali się w wielkiej auli (bardzo ładnej, dostosowanej do potrzeb niepełnosprawnych). Myślę, ze to bardzo sprawiedliwe, robić jeden duży test dla wszystkich studentów danego przedmiotu. Nie ma potem pretensji ze ten czy inny wykładowca jest mniej lub bardziej surowy, bo wszyscy mają te same pytania. Na napisanie kolokwium mieliśmy aż 3 godziny (w Polsce egzaminy pisemne potrafią trwać 15 minut, jak nie mniej). Dostaliśmy 2 kazusy i trzeba było je rozwiązać, posługując się odpowiednimi aktami prawnymi, które można było wziąć ze sobą.

Jeśli chodzi o studentów we Francji, to różnią się oni trochę od polskich. Pierwsza sprawa – są bardzo aktywni. Wydaje mi się, ze przede wszystkim wynika to z innego sposobu prowadzenia ćwiczeń, albo wykładów, jeśli jest w mniejszych grupkach. Zajęcia są po prostu dialogiem miedzy prowadzącym i studentami, co jest bardzo kształcące – po pierwsze zmusza studenta do przygotowania się, po drugie rodzące się w trakcie zajęć pytania pozwalają jeszcze bardziej zgłębić dany temat, po trzecie bardzo ożywiają zajęcia, do tego stopnia, ze nawet ja – jako osoba obcojęzyczna – chętnie chciałabym się w taką konwersację włączyć (jeszcze jednak nie mam odwagi do wystąpień publicznych po francusku). Taka forma zajęć bardzo różni się od naszych, gdzie najczęściej jest to monolog prowadzącego i niemalże zero praktyki. Tutaj, we Francji, na początku każdych zajęć rozdawane są kazusy do opracowania na zajęcia następne. Dzięki temu cały czas coś się dzieje, nie ma monotonii, student wychodzi z zajęć nie znudzony, a raczej zmotywowany. Oczywiście postawa studentów też jest nieco inna, ale myślę, że wynika to właśnie z wpojonego sposobu współpracy z prowadzącym.
Co dalej – studenci we Francji są bardzo dokładni. Generalnie, jeśli w ogóle robią notatki ręczne, to piszą równo, używają zakreślaczy oraz – uwaga – korektora :D To mnie zawsze rozśmiesza, bo ja po prostu skreślam jak coś źle napiszę, ale nie – oni korektorują. Tak samo na egzaminie. Tam już oczywiście każdy pisał ręcznie – od marginesu do marginesu, wykorzystując dany czas do maksimum. Nikt się do siebie nie odwrócił, nie odezwał, nie wymienił porozumiewawczych spojrzeń (miałam czas żeby to zaobserwować, bo z moją znajomością języka skończyłam pisać nieco wcześniej ;))

Otrzymałam niedawno pismo od CAFu, że brakuje im mojego oświadczenia, ze mam z czego żyć we Francji. Ech. No chyba po to idę po zapomogę, bo nie mam z czego żyć, logiczne, prawda? Ano chyba nie. No to skserowałam im moje napisane po angielsku zaświadczenie z UG ze otrzymałam 2025 euro na semestr. Ponieważ miałam czas tylko koło 16, to poszłam tam (z Karoliną, która też musiała donieść zaświadczenie) i oczywiście natrafiłyśmy na piękną kolejkę. Co ciekawe, w CAFie, mimo, że to instytucja wpomagająca finansowo, ciężko doszukać się petenta, który wyglądałby na kloszarda. Przychodzą tu raczej ludzie dobrze ubrani – często studenci, matki z dziećmi. A podobno w Tuluzie mają duży problem z żebractwem, czego dziś się dowiedziałam. Heh, powinni do Polski przyjechać ;D
Gdy w końcu doszłyśmy do okienka, uradowane dałyśmy pani po kopii dokumentu, pani przyjęła i podziękowała. Zapytała się jeszcze, czy te 2025 euro to na miesiąc mam…. Buahaha. No pewnie :) Już miałyśmy odchodzić od okienka, ale jeszcze coś mnie tknęło i zapytałam, ile nasz dokument będzie rozpatrywany. Pani z kwaśną miną stwierdziła, że no cóż, normalnie pewnie koło 2 tygodni, ale TEN JEST PO ANGIELSKU I TRZEBA BĘDZIE ŚCIĄGNĄĆ SPECJALISTĘ więc zapewne potrwa znacznie dłużej. Nogi się pode mną ugięły (przypominam, ze jest połowa listopada, a wniosek o kaskę składałyśmy pod koniec września bodajże). Widząc nasz wyraz twarzy pani zapytała, czy nie chcemy wniosku napisać odręcznie po francusku i ze wystarczy tylko zdanie „Zaświadczam, ze mam środki na utrzymanie się we Francji” (których nie mam, ale skoro od tego będą zależały moje wpływy na konto, mogę tak napisać :)). No cóż, wyszłyśmy z CAFu odetchnąwszy z ulgą, ze nie kazano nam wypełniać kolejnego formularza, a skończyło się tylko na krótkim oświadczeniu ;) Teraz już nie pozostaje nam nic, tylko czekać na pieniądze.

ps. W sumie to z tą kase nie jest aż tak źle. Tzn nie byłoby, gdybym swoich pieniedzy nie wydawała na NIEODZOWNĄ garderobę ;) Ale no jak można nie kupować sobie ciuchów we Francji, kraju, gdzie szyk i styl wiodą prym? No nie da rady ;)

-----------------

ekhm, specjalne pozdrowienia dla Krzysia J., który o powstanie tego posta męczył mnie od ładnych kilku dni :) Dzięki za motywację ;D

poniedziałek, 22 października 2012

Vals, Mirepoix i Montsegur


13.10.2012

Kolejna sobota oznaczała dla nas kolejną poranną pobudkę. Tyma razem z dziewczynami jechałyśmy na zorganizowaną przez Uniwerek wycieczką do trzech miejscowości: Vals, Mirepoix i Motsegur.

Dotarłyśmy na stację Marengo, skąd podreptałyśmy w stronę dworca autokarowego (na prawo od głównego wyjścia). Po przejechaniu autokarem około 1,5 godziny dotarliśmy do pierwszej miejscowości, w której stoi kilka domów na krzyż oraz sławny kościół z X wieku (kiedyś świątynia pogańska, nie pamiętam zbyt dobrze, ale wykopaliska wykazały, że ludzkość obecna była tam już od okresu późnego neolitu, przez galloromański i okres panowania Merowingów. Sama świątynia w skale powstała podobno około XV w. p.n.e.!). Kościół składa się z 4 części, każda wybudowane niezależnie od siebie i w innym wieku. Jego pierwotna część wykuta została w skale, z której kilka razy do roku wytryska woda źródlana. Wewnątrz panuje stała temperatura, niezależnie od pory roku – w sumie jest dość ciepło. Wchodząc wąskim wejściem ma się naprawdę niesamowite wrażenia takiej tajemniczości, mistycyzmu. Podobno kiedyś miejscowość ta - była całkiem bogata, handel i rzemiosło kwitło, ludzi przybywało, dlatego po jakimś czasie trzeba było powiększyć świątynię. W tym celu przebito się przez skałę i dobudowano główny ołtarz, którego sklepienie pokryto pięknymi freskami opowiadającymi historie biblijne (podobno wszystkie ściany były pokryte freskami, niestety w miarę upływu wieków zaczęły one odpadać lub się ścierać. Te, które są na suficie niedawno zostały odrestaurowane przez eksperta w dziedzinie fresków). Na początku w kościele nie było także okna. Dopiero księża odprawiający tam msze stwierdzili, ze jest im za ciemno i w ścianie za ołtarzem wykuto okno. W kolejnym wieku wybudowano wieżę z tylu kościoła, wybudowano także coś w rodzaju murów obronnych, gdyż Vals leżało wówczas bardzo blisko granicy z Hiszpanią, co narażało tę miejscowość na ciągłe ataki. I to, co najbardziej ciekawe – kiedy budowali obie wieże kościół nie wyglądał jak dzisiaj. Po prostu była to skała z dwoma wieżami po przeciwległych stronach. Dopiero w momencie, kiedy wzrosło zapotrzebowanie na miejsce w kościele, przebito się przez skałę i „uzupełniono” lukę między dwoma wieżami. Dało  to pokaźnej wielkości kościół.




Po obejrzeniu kościoła i rzeczy, jakie zostały wydobyte podczas wykopalisk archeologicznych, skierowaliśmy się do autokaru. Muszę wspomnieć jeszcze, ze trafiła nam się niesamowicie fajna pani przewodnik. Jeżeli dobrze usłyszałam, to mieszkała gdzieś w USA, a że pasjonuje się historią, szczególnie Francji, przeprowadziła się do Tuluzy, bo tutaj mają jeden z najlepszych wydziałów historii. Oprowadzała nam po angielsku i nie dość, że bez trudu można było ją zrozumieć, to jeszcze robiła to z taką pasją, że każdy był zafascynowany najmniejszym szczegółem. Tworzyła jakąś historię, często pełną dramaturgii – przeważające były opowieści o średniowieczu, a większość zabytków, jakie widzieliśmy podupadła właśnie przez okres średniowiecza.




Do następnego miejsca jechaliśmy około godzinę. Wjeżdżaliśmy pod górę dokładnie tak samo, jak jedzie się na deSkiDance. Ach, te emocje ;) Mirepoix to miejscowość, która pierwotnie położona była „za” rzeką, gdzie stoi pałacyk (widać na zdjęciach). Niestety, w pewnym momencie przyszła ogromna powódź i całe miasteczko doszczętnie zmyła. Pan w pałacu, który był właścicielem ogromnych połaci ziemi zarówno „za i przed” rzeką, zlitował się nad mieszkańcami, którym nie zostało nic i ofiarował im swoje ziemie za rzeką, które położone były dużo wyżej, więc powódź już nie stanowiła zagrożenia. Nowe Mirepoix powstało w 2-3 lata, zbudowano je w stary-nowy sposób, gdyż na wzór rzymskich miast – „w kratkę” – ulice są bardzo proste i szerokie. Dzięki temu, w mieście kwitł handel, kupcy z wozami mogli bez przeszkód dostać się na największy jak na tamte czasy rynek, a nawet panowie mogli bez zsiadania z konia przejechać pod krużgankami, gdzie kupcy wystawiali swoje wyroby. Każdy mieszkaniec otrzymał takie same poletko na wybudowanie domu – 5 metrów szerokie i kilkanaście metrów długie, czyli ten sam system jak w Gdańsku na Długiej. W miarę, jak właściciele domów stawali się bogatsi, wykupywali sąsiednie kamienice, tworząc większe domy. Każda z kamienic była kolorowa i zadbana, wsparta na drewnianych palach (drzewo zachowało się do dziś!).


Po obejrzeniu miasteczka mieliśmy kilka chwil wolnego, więc poszłyśmy coś zjeść. Trafiłyśmy do knajpy, gdzie stołowało się już kilka osób. Niestety, był  to chyba najgorszy z możliwych wyborów. Dostałam coś, czego autentycznie nie dało się zjeść. Ravioli było całkowicie rozgotowane, frytki niedosmażone. Ohyda. Niestety, musiałam za to zapłacić, bo nie czułam się na tyle na siłach ze swoim francuskim żeby się kłócić. W ramach pocieszenia poszłyśmy potem na pyszną kawę i gorąca szarlotkę. Bardzo się to nam przydało, bo robiło się coraz chłodniej.

Kolejnym punktem programu był kościół, niegdyś katedra. Okropny gniot architektoniczny, nawet jak na średniowiecze. Niestety również bardzo zaniedbany. W środku było całkiem ładnie, ale sporo zabytków niedocenionych, a szkoda. Kościół wyjątkowy o tyle, że był niemalże kwadratem, a to dlatego, że w pewnym momencie postanowiono go poszerzyć ;) Widać we Francji mają ogromny zapał do rozbudowywania i przebijania się przez ściany.

Ostatnim elementem wycieczki była wizyta w średniowiecznym zamku w Montsegur, usytuowanym na górze, w sumie na około 2000 m n.p.m.! Pierwsi osadnicy przybyli tutaj około 80000 lat p.n.e. Z zamku natomiast niestety pozostały tylko ruiny, ale tak czy owak – robiły wrażenie. Od dołu wydawał się on dużo mniejszy, ale to tylko uczucie, bo żeby dotrzeć tam,  trzeba było się sporo wspinać po skałkach i ustępach – mało bezpieczne w taką lekko deszczową i wietrzną pogodę, jaka wówczas panowała. Przewodniczka opowiadała nam, że zamek ten jest dla Francuzów symbolem oporu oraz niezłomności. W zamku tym przez kilkanaście miesięcy ukrywało się około 500 osób z pobliskich wiosek – katarów, którzy chronili się przed wojskami papieża, który wszystkich innowierców chciał wyciąć w pień. Miedzy zamkiem a pobliskimi miejscowościami powstał system tuneli wykutych w skałach, którymi dostarczano jedzenie mieszkańcom zamku. Do dzisiaj stanowią one tajemnicę, choć wg mnie nie jest to duży problem, aby je znaleźć – wystarczy dobry sprzęt oparty na echolokacji. Ale najpewniej ktoś celowo nie chce ujawnić ich istnienia (jak uważa Łukasz) ;)




Gdy dotarłyśmy na górę, miałyśmy niezłą zadyszkę – powietrze było rozrzedzone, więc wspinanie się nie było takie łatwe. Gdy patrzyłam się na te ruiny, zastanawiałam się, jak to wszystko musiało wtedy wyglądać. Którędy chodzili, co robili, jak się bawili, uczyli. Przykre jest to, że znalazły się osoby, które za grube pieniądze wskazały wojskom papieskim tajemne tunele. Przewodniczący armią dał jednak katarom prawo wyboru – pozostawi ich przy życiu, jeżeli przejdą na katolicyzm oraz opuszczą to miejsce na zawsze. Na podjęcie decyzji dał im około 2 tygodni – dość dużo, dlatego uważa się, że liczył, że katarzy po prostu uciekną. Niestety na ucieczkę zdecydowało się tylko kilka osób, a reszta została, broniąc tym samym honoru i swoich przekonań, i takim sposobem prawie wszyscy mieszkańcy zamku zginęli.



Wróciwszy do autokaru opadłyśmy bez tchu na siedzenia, jak z resztą wszyscy uczestnicy wycieczki. Następna wycieczka organizowana przez Uniwerek będzie w listopadzie, mam nadzieję, że równie ciekawa ;)

Fotki:

niedziela, 14 października 2012

Średniowieczne miasteczko Carcassonne


6.10.2012

W kolejną sobotę także wstałyśmy wcześnie, ponieważ razem z Karoliną i Ulą musiałyśmy zdążyć na pociąg, który odjeżdżał ze stacji Marengo (linia metra A) o godzinie 8:20, a wcześniej jeszcze kupić bilet. Żeby zrobić pobudkę przed siódmą, trzeba mieć naprawdę sporą motywację, tu akurat była to wyprawa do Carcassonne, średniowiecznego miasteczka ze średniowiecznym zamkiem. Na Marengo dołączył do nas Kevin, Belg, również Erasmus.

Dworzec (chciałam napisać PKP :D) był połączony ze stacją metra. Po zakupieniu biletów (za 11,50e jeden) mieliśmy jeszcze 25 minut do odjazdu, więc chcieliśmy poszukać właściwego peronu. Strasznie wiało, a nigdzie nie było informacji o odjeżdżających pociągach. Postanowiliśmy wrócić się do kas, ale po drodze zauważyliśmy grupkę ludzi wpatrujących się w jeden punkt. Gdy podeszliśmy bliżej okazało się, że na ścianie wisiała niewielkich rozmiarów elektroniczna tablica, na której wyświetlone były kolejno odjeżdżające pociągi. Niestety, francuska myśl techniczna (albo lepiej atechniczna) znów dała o sobie znać, gdyż na tablicy ukazywał się peron jedynie przy pierwszym z wyświetlanych pociągów. Głupota jakich mało. Razem z grupą poczekaliśmy, aż pokażą nasz peron; gdy w końcu informacja się ukazała, podreptaliśmy na właściwy, gdzie okazało się, że pociąg już wcześniej stał i zamiast marznąc mogliśmy do niego wejść, gdyby informacja była wcześniej. Ale nie było.

Podróż trwała około 1 godziny i 20 minut. Mijaliśmy pola i lasy, przypomniały mi się polskie wsie ;) Gdy dojechaliśmy, wiało jeszcze mocniej niż wcześniej. Szybko znaleźliśmy drogę do miasteczka, gdzie skorzystałam z okazji i kupiłam sobie w ukochanym Mim jesienny płaszcz w promocji, czyli za 20e ;D Był jak znalazł, bo bez niego nabawiłabym się z pewnością przeziębienia (natomiast koło 12:00 przyszło ocieplenie i zdjęłam nie tylko płaszcz ale i sweterek, makabra). Całe miasteczko tętniło życiem, pełne było sklepów i kafejek, w jednej z nich wypiliśmy kawę i zjedliśmy ciastko. Rozgrzani i nieco pobudzeni ruszyliśmy w dalszą drogę na zamek. Przeszliśmy przez rzekę i zaczęliśmy się lekko wspinać – jak prawie każdy zamek i ten leżał na wzniesieniu.

Nie będę się rozpisywać dokładnie, co widzieliśmy, gdyż wszystko można zobaczyć na zdjęciach. Powiem jedynie kilka słów. Za wejście nie płaciliśmy nic, gdyż każdy z nas miał mniej niż 26 lat (nie trzeba być studentem). Najpierw dokładnie obejrzeliśmy zamek – przeszliśmy się wokół po jego murach – bardzo dobrze odrestaurowanych. Widoki były przecudne ! Zwłaszcza, gdy się wypogodziło. Żałuję jedynie, ze nie mieliśmy przewodnika, dobrze chociaż, ze dostępne były foldery po Polsku. Po drodze trafiliśmy  na walkę rycerzy, całkiem widowiskową.





Po zwiedzeniu zamku skierowaliśmy się do miasteczka, a właściwie do restauracji, bo wszystkim nam kiszki grały już porządnego marsza. Posiłek przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Za „formułę” składającą się z 3 posiłków zapłaciliśmy po 12e - serio niewiele. Enree była to sałatka z wędzonych podrobów  kurczaka, grzanek, sałaty, pomidora, oliwek i jakiegoś pysznego, lekko słodkiego sosu. Całość – ekstra! Natomiast główne plait była to pyszna lazania (w przypadku innych zaś kurczak lub kiełbaski), a deser – także do wyboru, ja natomiast wzięłam lody truskawkowe. Pycha.

Miasteczko urokliwe, małe domki przerobiono na restauracje i sklepiki z wyrobami miejscowymi i gadżetami. Nie mogłam się powstrzymać i w jednym z takich sklepików kupiłam prawdziwą, robioną kilogramami czekoladę na wagę. Biała z pistacjami – coś cudnego ;) Oczywiście do wyboru było mnóstwo innych smaków i dodatków.




Na koniec zasiedliśmy w uroczym pubie schowanym za murem, kupiliśmy sobie po demi-peche, a potem zebraliśmy się na pociąg. Ula i Kevin kupili bilety już wcześniej, z rezerwacją na godzinę 20:00, a że była 16:30 i nie było już co zwiedzać, chcieliśmy już wrócić do domu. Niestety, biletów nie można było zwrócić, więc musieli kupić inne. Wniosek – we Francji lepiej niczego nie kupować awansem.

Fotki:

niedziela, 7 października 2012

Cite d'Espace


29.09.2012

W sobotę wstałam po 7:00, co było dla mnie nie lada wyzwaniem. Ale poświecenie się było wiele warte, bo pojechaliśmy całą grupką do „Cite d’Espace”, czyli miasteczka kosmicznego. Wsiadłyśmy w metro, zmieniłyśmy nitkę na A, a potem wysiadłyśmy na stacji Jolimont, żeby już całą erasmusową ekipą wsiąść w autobus w kierunku „La Plaine”. Było chłodno i pochmurno, ale nie psuło nam to humorów.



Wstęp kosztował nas 20 euro, dość sporo niestety, ale myślę, że pieniądze warte wydania. Cały miasteczko mieści się na dość dużym zielonym terenie, usianym makietami różnych planet, rakiet oraz budynkami, w którym mieszczą się interaktywne muzea i inne atrakcje. Po zapłaceniu weszłyśmy do takiego muzeum, które odjęło nam jakieś 15 lat, bo wciskając różne przyciski, kopiąc koparką, czy sterując pojazdem na Marsie, czułam się jak w podstawówce właśnie ;) Super ! Następna taka okazja jak będę miała dzieci :D Więc jeszcze trochę sobie poczekam. Oprócz tego wszystkiego można było obejrzeć film o Marsie, czy wejść w skafander astronauty i dzięki specjalnym mechanizmom poczuć, jak to jest gdy nie ma grawitacji. Świetna sprawa. Gdybym miała więcej czasu, a moja grupa nieco bardziej interesowała się grami i zabawami, które tam oferowali, spędziłabym tam jeszcze więcej czasu. No, ale niestety :P





Po muzeum poszłyśmy coś zjeść, bo już byłyśmy bardzo głodne. Co jadłyśmy – widać na fotkach, hamburger był pyszny !

Kolejną atrakcją było planetarium, gdzie oglądałyśmy różne filmy o przestrzeni, gwiazdach. Pan na żywo komentował i pokazywał różne gwiazdozbiory i opowiadał „historie miłosne” zapisane w gwiazdach. Film natomiast mówił o galaktykach, o tym, jak jest ich wiele i jak bardzo mali jesteśmy my, Ziemianie. Przepiękne obrazy, te kolory, wirujące galaktyki…

Pod koniec obejrzałyśmy film w 3D „Hubble”, gdzie czytać miał sam DiCaprio, ale idiotyczne umiłowaniu Francuzów do dubbingu zniweczyło wszystkie moje nadzieje. Polecam każdemu ten film, o dziwo – bardzo interesujący! Natomiast kolejną atrakcją był quiz – na zdjęciach widać ogromne ekrany z pytaniami. Niestety lektor czytał dość niewyraźnie, a wiedza był stricte biologiczna, więc najbardziej bawiło nas wciskanie przycisków :P Ale i tak było fajnie.

Skończyłyśmy zwiedzanie koło 17:00. Zaczęło strasznie lać, więc już zmarznięte biegłyśmy do autobusu. Cite d’Espace to świetna sprawa. Polecam każdemu, bo czy dzieciaki czy starsi, wszyscy będą się tu bawić równie dobrze :)

Fotki:

Dziwności francuskich ciąg dalszy


01.10.2012

Ha! Już pierwszy października. W normalnych państwach zaczyna się dziś rok akademicki ;D Ja natomiast za 24 dni wracam do Polski na ślub Roberta, ale fajnie ;)

Co tu dużo mówić, ostatni tydzień był pełen różnych doświadczeń dotyczących Francji jako takiej, a na końcu wisienka ta torcie, ale o tym później. W okolicach przedostatniego weekendu chciałyśmy pójść gdzieś coś zjeść. Wybrałyśmy się koło godziny 14:30, bo przecież to jest najnormalniejsza pora na obiad, prawda? Ano nie prawda. Bo widocznie Francuzi uznali, że nie będą się przepracowywać, i zjeść obiad w restauracji będzie można  jedynie w godzinach 12-14 oraz po godzinie 18:00. I to nie jest tak, że zamykane są np. te wykwintniejsze albo te mniejsze. O, nie. Zamykane są niemalże WSZYSTKIE – „zamykane” pod względem obiadowym, ponieważ wypić winko czy zjeść ciasteczko można ;) Nasz głód i wściekłość sięgały zenitu. Znalazłyśmy w końcu jedną knajpkę, ale nie dość, ze ceny były dość wysokie, to jeszcze miałyśmy  wybór ograniczony do 2 dań…. Jak w jadłodajni jakiejś… To już u nas w stołówce akademickiej mamy większe menu. Skończyłyśmy nasze poszukiwania w sposób żałosny, bo w Maku… No ale zjadłyśmy sałatkę, zdrową ;D Później, jak rozmawiałam z Francois, to mi powiedział, że takie zamykanie knajp to tylko na prowincji, nie do pomyślenia w Paryżu (przypominam, że wszystko, co nie jest Paryżem, jest prowincją).

Muszę ponadto skorygować swoje stanowisko odnośnie mody. Oczywiście, ludzie są tu ubrani dobrze, ale są pewne wyjątki. Spróbuję to wszystko ładnie pogrupować.

1.       „Zwyczajni”, czyli po prostu dobrze ubrani, o nich pisałam wcześniej.

2.       Dresiki, lumpki – najczęściej czarnoskórzy i „beżowi” (nie obrażając nikogo), rzadko innej nacji (a nacji jest tu niezliczenie wiele). Noszą dresy, często nieco przykrótkie, obowiązkowo mają brylant w uchu (płeć męska, bo nie widziałam nigdy kobiety tak ubranej), wyraz twarzy przypomina mi naszych rodzimych, polskich cwaniaków. Od takich lepiej się trzymać z daleka, jak widzę w metrze to staję po drugiej stronie wagonika

3.       Pewne siebie – chodzi o dziewczyny/kobiety czarnoskóre, które przy całej swojej fizjonomii (bardzo duża, nieproporcjonalna do reszty ciała pupa, często też ogólnie duży rozmiar bądź otyłość) nie przejmują się tym absolutnie i ubierają to, na co mają ochotę. Być może wychodzi moja zaściankowość (bue-he-he), ale nie podoba mi się, jak panie te naciągają na siebie legginsy, a na górę przykrótką bluzeczkę ;) Widok dość kiepski, ale grunt, ze one się dobrze czują

4.       We własnym świecie – czyli ubrani dziwnie, aczkolwiek tworzy to pewną określoną całość. Zdają się być spokojni, często coś czytają

5.       Anarchiści – czyli moja pierwsza ulubiona grupa. Charakteryzują się tym, że ubrani są w straszne łachmany, najczęściej w kolorach beżowych, szarych. Każda część garderoby jest albo porwana, albo pognieciona, czasem lekko brudna, zwisa na nich, bo zwykle jest niedopasowana. W 90% posiadają co najmniej jednego psa, po prostu chodzą z nimi wszędzie. Psiaki zadbane, a oni sami wydają się być szczęśliwi, choć trochę mnie przerażają. Mamy z Karoliną taką teorię, że po prostu to, jak wyglądają, jest wyrazem sprzeciwu względem konsumpcjonizmu. Jak mi się uda dotrzeć do źródeł, to potwierdzę lub zrewiduję ten pogląd

6.       HITY – czyli moja druga ulubiona grupa. Są to ludzie, którzy po prostu ubrani są dobrze, a;e jest jeden, dwa elementy kompletnie z kosmosu. Przykładem mogą być osoby noszące puchowe kamizelki z futerkiem w 30 stopniowym upale ;) Nie zapomnę dwóch sytuacji, jednej w autobusie, a drugiej w metrze.

Najpierw wracałam z Karoliną z klubu, koło nas siedzi grupka dość przystojnych Francuzów. Wszyscy dobrze ubrani, szczególnie jeden zwrócił moją uwagę, bo dużo mówił. W celu dokonania lepszego rekonesansu spojrzałam na jego stopy (tak, mężczyznę poznaje się po dłoniach i butach, w większości :P)…. i zamarłam. Zamiast jakichś pantofli albo innych butów, były rozciapciane klapki (coś w stylu kubotów) oraz… grube, wełniane, białe (ale tylko na górze, bo na dole brudne) skarpety, sięgające do połowy łydki. Zaczęłyśmy snuć różne teorie, co mogło kierować owym chłopakiem, że ubrał to coś. Moją teorią jest „gruby b4” i „pijacka beka” z faktu ubrania wełnianych skarpet niemalże w środku lata (tak, tu nadal jest 25-30 st), ale gdyby tak było, to pewnie po wytrzeźwieniu by je zdjął. A nie zdjął. Albo nie wytrzeźwiał ^^

Kolejna sytuacja - wracałam metrem z uczelni, i zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji, akurat w tym samym momencie zatrzymywało się metro w drugą stronę. Patrzę przez szybę, i nie wierzę. To samo ! Z tym, że tym razem patrzyłam na piękną dziewczynę, ciemne kręcone włosy za ramiona, opalona, ubrana na sportowo, bluza, spodenki krótkie, dalej szczupłe długie nogi i…. skarpety…. i klapki…. Nie… I jechała zupełnie zadowolona z siebie. Może to też jakaś ideologia? Nie wiem ;)

Myślę, że każdy Polak obowiązkowo powinien zaliczyć pobyt w takim miejscu jak Tuluza. Nauczyłby się tolerancji i szacunku dla innych ras oraz innego sposobu bycia. To niesamowicie otwiera oczy i umysł.

Właśnie przypomniał mi się jeden szczegół dotyczący mentalności Francuzek. Ale od początku. Mam tu kolegę Thomasa, który wydaje się być bardzo uczuciowy. Opowiada mi często o swoich zawodach miłosnych, ostatnio o jednej Szwedce bodajże, która ciągle „crush him down”… No i pewnego dnia po imprezie Thomas napisał do mnie na fejsie, że wczoraj stałam od niego 2 metry i że machał do mnie a ja nic i jest mu przykro… ;) Ja zdziwiona pytam się go, czemu nie podszedł i się nie przywitał, bo go nie widziałam po prostu. I wtedy właśnie wyszła prawda o Francuzkach. Mianowicie, tutejsze kobiety są czasem na tyle podłe, że mimo, że normalnie rozmawiają z mężczyznami na jakichś fejsbókach czy innych komunikatorach, to na żywo potrafią potem ich po prostu zignorować, perfidnie olać. Biedny Thomas myślał, że ja też taka jestem ;D No cóż, już nie mówię, jakie świadectwo wystawia to Francuzkom, ale spoko… Także chłopaki, uważajcie, jeśli jedziecie na podbój francuskiej płci pięknej ;)

ps. A "wisienka na torcie" będzie jednak w następnym poście" :P

piątek, 28 września 2012

Plastic glass i inne rarytasy


24.09.1012

Ciąg dalszy poprzedniego posta.

Zupełnie zapomniałam opisać środową imprezę, a jest to wątek dość istotny, ponieważ w Polsce rzadko spotykany. Mianowicie, wybrałyśmy się z dziewczynami do kluborestauracji iBar. Dziewczęta wchodziły za darmo, panowie bulili całe 12 ojro. A co w zamian? Darmowe jedzenie bez ograniczeń (2 rodzaje mięs, w tym królik, dalej ryż, mnóstwo sałatek, warzyw, bagietek) oraz darmowe picie (system był taki, że przy wejściu dostawało się bilecik, który wymieniało się w barze na kubeczek i póki miało się własny kubeczek -„plastic glass”, jak powiedział nasz kolega Fer - barman lał, na co miało się ochotę – poncz, wino, szampana, drinka…). A to wszystko od 18:00 do 22:00. Idąc na tę imprezkę myślałam, że będą same laski, a faceci – jeśli w ogóle będą, to jacyś zdesperowani (bo to taki odpowiednik ladies night, tylko słono płatny dla facetów). Jakież było moje zdziwienie, jak zobaczyłam, że większą część tłumu oczekującego na wejście do klubu stanowili faceci! Z drugiej strony, we Francji, aby dobrze zjeść, trzeba wydać 15-20 euro, aby wypić, to już w ogóle, więc myślę, ze faceci traktują to po prostu jako tanią ale dobrą jadłodajnię, gdzie można się jeszcze napić i potańczyć ;)

Po 22:00, kiedy skończyły się darmowe rarytasy, a na parkiecie zagęściło, co spowodowało jeszcze większy wzrost temperatury (tak, proszę państwa, kolejne miejsce, gdzie nie ma klimy, a być zdecydowanie powinna…), przeniosłyśmy się do leżącego vis a vis pubu Snapper Rock. Hehe to była dość niesamowita zmiana klimatu – z bardzo „posh” i „stylish” na typowy underground, gdzie grają The Muse, Chase&Status i podobne. Cudnie :) Stad też właśnie przyniosłyśmy owe rogi renifera – w sumie zupełnie nie wiem, z jakiej to okazji.  U nich wszystkie pory roku wyglądają podobnie, więc może nieco im się pomyliło :)




Ponieważ nie chciałyśmy znów koczować w oczekiwaniu na pierwsze metro, mimo bardzo fajnej imprezki zawinęłyśmy się na metro o 24.

21 września natomiast poszłyśmy na 8 rano na zajęcia. Było bardzo ciężko :P Nawet mimo tego, ze znowu były to Libertes publiques. Niestety okazało się, że następny wykład, jaki jest o 9:30, jest w zupełnie innym budynku, oddalonym o jakiś kilometr, może dwa (o czym dowiedziałyśmy się na 2 minuty przed wykładem), więc zdecydowałyśmy się coś zjeść tudzież wypić kawę, gdyż atmosfera była naprawdę senna. Za to bardzo grzecznie już poszłyśmy na wykład o 11:00, tym razem był już w sali, w której być powinien.

Po powrocie do domu okazało się, że w końcu przysłali mi grant ! Byłam całkowicie uszczęśliwiona, bo we Francji byłam już około 2 tygodni, i nie było łatwo :D Nie pamiętam, czy pisałam o wielkości grantu – jest to 450 euro na miesiąc. Dużo, mało? Ciężko powiedzieć, w przeliczeniu na złotówki to całkiem sporo – jak wypłata w Polsce, ale tutaj przecież jest Francja ;) Więc powiem tak – dam radę :D Mam nadzieję, że to stypendium socjalne będzie jak najszybciej.

Oczywiście pierwsze co zrobiłam, to skierowałam się na mały shopping do centrum. Chciałam wrócić do tej galerii, w której zrobiłam zdjęcie owym dwóm torebkom. Nie pamiętałam, gdzie się ona znajduje, ale stwierdziłam, że centrum nie jest aż takie duże, i na pewno szybko znajdę. Aha… już. Łaziłam po „centrum” 1,5 godziny i mimo, że co kilka kroków pytałam się przechodniów o galerię, każdy mówił co innego. Istny szał. Byłam zła, zmęczona i głodna, więc to, ze poznałam kawał miasta nie stanowiło dla mnie większego pozytywu. Gdy już – serio – zniechęcona wracałam na metro, zdecydowałam się skręcić w nieco inną uliczkę niż zwykle i… no tak, oczywiści, wyłoniła się Galerie Lafayette. O dziwo, od razu odzyskałam wszystkie siły ;) I tak oto w moje posiadanie weszła piękna torebka Guess <3 (dziewczyny, jeśli chcecie, mogę dla Was sprowadzić jakieś rzeczy, tutaj takie markowe są dużo tańsze niż w PL :D. Różnica jest rzędu kilkuset złotych, np. torebka, która kosztuje w PL 900 zł tutaj kosztuje 600 zł).


niedziela, 23 września 2012

Akademikowe szaleństwo


22.09.2012

Minęło sporo dni od ostatniego posta, więc mam nadzieję, że niczego nie zapomnę ;)

15 września poszłyśmy z Karoliną odwiedzić muzea i inne atrakcje w centrum Tuluzy. Marty z nami nie było, gdyż pojechała na weekend integracyjny nad morze. Warto wspomnieć o przyczynie, dla której na owym weekendzie nie znalazłyśmy się także my. Otóż – tak jak pisałam wcześniej, ogólnie pojęta organizacja tutaj kuleje. Nikt więc – ani pani z dziekanatu, ani organizatorzy wyjazdu – nie pofatygowali się, aby jeszcze w sierpniu wysłać nam maila z wiadomością o tym wyjeździe. To sprawiło, że Erasmusy, które przyjechały wcześniej do Tuluzy, zdążyły się wpisać na listę wyjazdu, natomiast cała reszta niestety pozostała na równie długiej liście rezerwowych. Problem rozwiązałoby zapewne zwiększenie ilości miejsc, gdyż na ponad 300 Erasmusów przewidziano ich 140… Żenada. Jak tłumaczył mi kolega Thomas, nastąpiły „nieporozumienia” na linii organizatorzy-uczelnia, która nie podała, ilu Erasmusów przyjeżdża w tym roku. No i masz babo placek.

No ale dobrze, przebolałyśmy to, że Marta i inne Erasmusy jadą się smażyć i pływać, a przede wszystkim zwiedzać, i same zadecydowałyśmy, że wybierzemy się na wycieczkę poznawczą. Pożyczyłyśmy od Marty małą różową książeczkę-przewodnik, którą dostała w hotelu zaraz przy naszym wydziale. Znajduje się w niej 6 fajnie opracowanych tras, dość krótkich – akurat żeby zwiedzić, ale się nie zmęczyć za mocno. Trasy są tematyczne – raz idziemy po ogrodach, innym razem po muzeach czy kościołach. Miałyśmy szczęście, bo akurat w ten weekend wszystkie muzea były za darmo bądź za symboliczne 1 euro. Wszystko, co widziałyśmy, jest na zdjęciach, więc nie będę się rozpisywać na ten temat. Powiem tylko, że każda atrakcja bardzo dobrze zorganizowana, opisana, wypieszczona.



Następnego dnia również poszłyśmy z Karoliną zwiedzać, potem dołączyła do nas Sam. Było tragicznie gorąco więc usiadłyśmy sobie na jedno małe demi-peche, po czym już nic nam się nie chciało robić, więc wróciłyśmy do domu.

17.09 natomiast, w poniedziałek, poszłyśmy z dziewczynami załatwić sobie coś w rodzaju stypendium socjalnego. Działa tu instytucja zwana CAF, czyli Kasa Zasiłków Rodzinnych. Możemy od niej uzyskać zwrot części wydatków na mieszkanie, w zależności od tego, ile za nie płacimy. Znajomy, który płacił około 130 euro za akademik otrzymywał 30 euro zwrotu miesięcznie. Mam nadzieję, ze skoro płacę 226 euro, to dostanę dwa razy więcej. Ale droga, która prowadzi do otrzymywania owego stypendium, jest kręta i usiana mnóstwem biurokratycznych przeszkód. Po pierwsze, trzeba mieć ze sobą swój akt urodzenia, bądź jego kopię. Po wtóre, należy otworzyć konto we francuskim banku (chyba bezpłatne, no ale nowa rzecz do załatwienia). Kolejno, należy mieć: dowód osobisty, dowód ubezpieczenia (w naszym przypadku karta EKUZ), potwierdzenie zakwaterowania we Francji i pewnie jeszcze coś, o czym zapomniałam ;) W biurze CAF (bardzo dobrze zorganizowanym) dostajemy mnóstwo tabelek do wypełnienia, a także musimy coś podobnego wypełnić w Internecie. Pytają o każdy szczegół, typu zarobki rodziców, stan cywilny, przychody. W ogóle we Francji, jeśli chce się cokolwiek załatwić, nawet naukę języka na uczelni, to trzeba wypełnić wniosek. Dość obszerny, niestety, a wszystkie te wnioski są praktycznie takie same, różnią się jedynie ilością kartek :) Niestety jeszcze nie zebrałyśmy się, aby wnioski owe wypełnić, bo od ilości tabelek robi nam się niedobrze, no ale 60 euro piechotą nie chodzi… Wiec tak czy owak zrobić to będzie trzeba.

Po wizycie w CAFie skierowałyśmy swoje kroki na uniwerek, żeby odebrać legitymację studencką (w końcu!), a także załatwić kurs francuskiego za 150 euro…. (bez komentarza). Od pana w okienku (do którego prowadziła całkiem spora kolejka) otrzymałyśmy po formularzu (a jakże, oczywiście taki sam, jak mówiłam wcześniej), po czym poinstruował nas, gdzie mamy skierować swoje kroki, żeby zapłacić za kurs, oraz nakleił naklejkę, mówiącą, że mamy się tam stawić o godzinie 10:00.

Wieczorem natomiast poszliśmy nad rzekę – 3 dziewczyny i Zielak, czyli mieszanka wybuchowa do kwadratu. W poniedziałki w jednym z klubów na St Pierre jest taka promocja, że kupujesz jedno piwko, a drugie masz gratis. Fajna promocja ;) Tylko poranki (z zajęciami na 8:00) już nie są takie fajne niestety.

Następnego dnia stawiłyśmy się jak nas poinstruowano, na pierwszym piętrze. Natknęłyśmy się na sporą kolejkę, a do tego wszędzie na drzwiach sal były porozwieszane kartki ze strzałkami i napisami „STEP 1”, „STEP 2” itd. W salach, przy stolikach, siedzieli ludzie obsługujący kolejnych studentów w różnych sprawach – a to język, a to zakwaterowanie… Wzięłyśmy ze sobą uzupełnione wnioski wraz ze zdjęciem, przedstawiłyśmy – każda po kolei oczywiście – przy pierwszym okienku, pani zerknęła na niego, powiedziała, ze jeszcze podpis tutaj i powiedziała, że mogę przejść do kroku drugiego. Przeszłam korytarzem do sali z podobną ilością osób przyjmujących studentów, musiałam tam poczekać kolejne 10 minut, zasiadłam przy biurku, pani wzięła ode mnie wniosek, po czym zaczęła uzupełniać dane w komputerze. Marta miała mniej szczęścia, bo przy wypełnianiu jej wniosku wyskoczył jakiś błąd i nieco dłużej przytrzymano ją w tej sali. Po przepisaniu wniosku do systemu, skierowano mnie do kolejnego etapu, tym razem etapu płacenia za kurs. Ponieważ tylko Karolina posiadała kartę Visa, zapłaciła za naszą trójkę. Uradowane wyszłyśmy i skierowałyśmy się do sali wykładowej, gdyż na 11:00 szykował nam się wykład Libertes publiques z bardzo przystojnym wykładowcą ;) Po wykładzie pojechałyśmy do domu na obiad i wróciłyśmy na inny wykład o 15:30.

20 września wieczorem miałyśmy sobie gdzieś wyjść, ale dziewczyny nieco skapitulowały. Wracając od Karoliny usłyszałam jednak muzykę na IV piętrze akademika, więc zaszłam zobaczyć, co tam się dzieje. Okazało się, że było małe party, na którym była już poznana przez nas Polka, Ula z Wawy. Przyłączyłam się do biesiadującego na korytarzu grona, w sumie w całości francuskiego. Właściwie party nie różniło się wiele od tych w polskich akademikach – ludzie na korytarzu siedzą otoczeni piwkami, winem (wódki nie było, za to później wjechał Absynth i whisky), chipsami, naleśnikami, słodyczami. W sumie całkiem swojsko ;) No ale w miarę upływu czasu impreza nabierała tempa, chłopaki zaczęli grać w kapsle (to chyba ich kolejna ulubiona gra po bulach, widocznie Francuzi uwielbiają w coś uderzać lub strącać :D), a potem -  nie wiadomo skąd – wyjechał wózek z Lidla czy  innego sklepu. Stwierdziłam, ze jednak młodzież na świecie niczym się nie różni, wszędzie zachowuje się tak samo (przypominam, ze byliśmy na IV piętrze, a windy nie ma). Zanim się obejrzałam jeden z kolegów wyciągnął materac z łóżka w pokoju, który akurat był otwarty, położył go na samym końcu korytarza, w tym samym czasie po przeciwległej jego stronie już szykowali się śmiałkowie gotowi zakończyć swoją krótką lecz szybką podróż wózkiem na tymże materacu. Dalej pisać już chyba nie muszę, na szczęście skończyło się bez ofiar ;) Imprezka okazała się dla mnie o tyle owocna, że zauważyłam tam chłopaka z dobrym lustrem, jak się okazało – Njaka, który pochodzi z Madagaskaru ! No i po krótkiej rozmowie na fejsiku umówiłam się z nim z pstrykanie w przyszły weekend :) Cudownie, moja pierwsza sesja w Tuluzie.

Link:

niedziela, 16 września 2012

Elegancja - Francja


14.09.2012

W piątek wstałam później niż zwykle, bo o 11:00. Umówiłyśmy się z Karoliną na mały shopping i zwiedzanie miasta w jednym – w końcu musimy wiedzieć, gdzie co się znajduje w mieście, w którym spędzimy kolejne 90 dni.

Trafiłyśmy najpierw na Batę, gdzie rozpoczęłam poszukiwania butów na jesień. O dziwo, w porównaniu do cen w Polsce, po przeliczeniu są one tam takie same lub podobne. Torebka, którą sobie upatrzyłam, kosztowała 39,90 euro, czyli mniej więcej tyle samo co w Polsce (ok. 160 zł). Co do butów – identycznie. Karolina mówiła natomiast, że kupiła w H&M w Tuluzie spodnie, które po przeliczeniu kosztowały dokładnie tyle samo, co w Polsce. Konkluzja jest jedna, i to dość smutna – we Francji ludzie ubierają się za grosze. To trochę tak, jakby moja skórzana torba kosztowała 40 zł… Brzmi jak bajka? No cóż, tutaj to rzeczywistość ;)

Swoje dalsze kroki skierowałyśmy na cudowną uliczkę  St Rome, pokrążyłyśmy po niej jakąś godzinkę. Wypatrzyłam buty, ale wstrzymałam się z kupnem, bo sezon jeszcze się w sumie nie zaczął, więc później wybór będzie jeszcze większy. Uliczka St Rome usiana jest małymi sklepikami w stylu butików, jakie można spotkać koło Hali w Gdańsku Głównym. Jeden koło drugiego, praktycznie same ciuchy, buty i biżuteria. Gdzieniegdzie coś do jedzenia. Najczęściej spotykane ceny butów to 20 – 50 euro, ciuchów 10 - 50 euro. Zdarzają się też oczywiście ekstrawaganckie sklepy, gdzie ceny nie schodzą poniżej 90 euro, ale są w znacznej mniejszości.

W ogóle, co do mody we Francji. Uwaga – nie spotkałam tu osoby źle ubranej. Ta różnica uderza człowieka od razu po przyjeździe tutaj. Raczej nie zdarzają się tu osoby popełniające ubraniowe faux pas (skarpety czy rajstopy do sandałów, adidasy do spódniczki, elegancja koszula do dresu itd.), a także ubrane niemodnie (typowej „flaneli z PG” tu się nie spotka). Najbardziej pod wrażeniem jestem starszych pań i facetów w ogóle. Przede wszystkim dlatego, że:

1.       Starsze panie w niczym nie przypominają naszych polskich babuleniek, które chodzą przez cały rok w kraciastej prostej spódnicy i chustce na głowie, bo uważają, że i tak nikt na nie nie patrzy, więc po co mają dobrze wyglądać

2.       Starsze panie noszą się modnie – niekoniecznie drogo – ale nadążają za trendami, jednocześnie nie ubierają legginsów w cętki, co się niestety u nas także zdarza

3.       Ich mężowie nie drepczą za nimi w kultowych klapkach kubotach, ani nie noszą przesiąkniętych naftaliną półwiecznych marynarek, lecz ubierają miłe dla oka pola, lniane spodnie i półbuty

4.       Faceci natomiast – nie dość, że przystojni, to jeszcze niesamowicie ZADBANI. Matko, dlaczego tak nie ma w Polsce? DLACZEGO? Przecież połowa urody mężczyzny, to jego sposób ubierania się. Nie nosi się tu powyciąganych bluz z kapturem, które pamiętają czasy gimnazjum. Nie ma dzikich metalowców z włosami do pasa, pobrzękujących łańcuchami i w glanach, ani drechów (wyjątek stanowią czarnoskórzy, ale to zupełnie inna historia) – wydaje mi się, że Francuzi w pewnym wieku po prostu z tego wyrastają. Wg mnie to dobrze ;) Choć każdy może mieć inne zdanie.

Do tego wszystkiego Francuzi pięknie pachną. Na początku, jak przyjechałam, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak mocno czuję zapachy i od czego to zależy. Po jakimś czasie, razem z dziewczynami, doszłam do wniosku, że to jest po prostu kwestia tego, że Francuzi używają perfum w ilości znacznie większej niż Polacy. I nie, nie znaczy to, ze się nie myją ;) Po prostu lubią ładnie pachnieć. I to też jest cudowne. Aha, antyperspirantów też używają, bo mimo gorącego klimatu, ani razu nie czułam nieprzyjemnych zapachów, w odróżnieniu do tych w polskich autobusach na przykład…. No cóż, co kraj, to obyczaj ;)

W drodze powrotnej natomiast spotkałyśmy się z Martą i już razem wróciłyśmy do akademika.

Fotki:
https://picasaweb.google.com/100636724021697064035/Tuluza?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKCrk5nVuJC3YA&feat=directlink

sobota, 15 września 2012

Le Ramier


13.09.2012

W czwartek rano było jeszcze gorzej niż w środę, ponieważ było jeszcze chłodniej i... padało. A ja oczywiście w Polsce wypakowałam swoją parasolkę, bo miałam nadbagaż! No cóż, okutałam się chustką, założyłam płaszczyk wiosenno-jesienny i ruszyłam do Maka. Stanęłam na przystanku, już trochę przemoczona, gdy nagle zorientowałam się, że nie mam portfela a wraz z nim swojego biletu… No cóż, kto nie ma głowie, ten ma w nogach, wróciłam się, zmieniłam chustę na suchą, wzięłam portfel i znów ruszyłam na przystanek. Właściwie, to zapomnienie portfela było znaczące, ponieważ w Maku cały czas trwała awaria, więc równie dobrze mogłam w ogóle nie wychodzić. Na szczęście poratowała mnie Karolina, która ma neta dzięki hasłu otrzymanemu w spadku po naszym wspólnym znajomym, który był w Tuluzie rok wcześniej.

Na 12:30 miałyśmy wykład droit europeen. Wykładowca całkiem miły, mówił wyraźnie i dość wolno (połowa osób na sali to były Erasmusy), ale i tak było mi ciężko zrozumieć, więc wyłapywałam poszczególne słowa i próbowałam złapać sens. Po pół godzinie zaczęła mnie boleć głowa od ciągłego skupienia :P Nic dziwnego. Jedyny plus był taki, że przy tej chłodnej pogodzie sale się nie zdążyły nagrzać i było czym oddychać ;)

Następny wykład miałyśmy o 17:00, więc poszłam w przerwie do Carrefoura zakupić czajnik za 10 euro (grzałka doprowadzała mnie już do szału), a następnie wróciłam do akademika zrobić sobie obiad – po raz pierwszy od przyjazdu – własnoręcznie, od początku do końca, jakby to powiedział Łukasz – „na partyzanta”. Sól pożyczona od kolegi, olej od Karoliny, walka z grzejnikami, których kurki się nieco wytarły i widać jedynie, gdzie jest 0, a reszty numerków już nie :P Ale obiad wyszedł naprawdę smaczny (mimo całkowitego braku barw), więc nie jest jeszcze tak źle.

Następny wykład, philosophie du droit, był dla mnie bardziej zrozumiały. Może dlatego, że profesor mówił o Sokratesie i Platonie, o tym kim byli i co robili, o ich teoriach, a to jest w miarę podstawowe słownictwo (podkreślam : w miarę), ale może też dlatego, że zaczynałam się już osłuchiwać i zamiast pojedynczych słów zapisywałam normalne zdania. Zobaczymy, jak będzie na następnych wykładach, czyli we wtorek ;)
Po wykładzie poszłam na neta do Maka na Caffarelli, gdzie – ku mojemu zdumieniu – nie było żywej duszy :P Tym lepiej dla mnie ;)

Około 21:30 natomiast wpadły do mnie dziewczyny z winkiem, chwile później Zielak, bo się okazało, ze jest w Tuluzie na szkoleniu dla pilotów (cóż za zbieg okoliczności ;)). Zabawiliśmy w pokoju do północy, po czym skierowałyśmy swoje kroki do klubu Ramier (już bez Zielaka, bo grzecznie pojechał do hotelu, za to zgarnęłyśmy po drodze mentora Karoliny – Pierre’a). Klub dość spory, ale niestety, mimo, ze na plakatach było napisane, że to imprezka dla studentów, to nie dość że było sporo liceum, to jeszcze musiałyśmy zapłacić 5 euro za weście i po 1 euro za szatnię… Cóż, w życiu nie ma nic za darmo. Prawie ;) Tak czy owak, bawiłyśmy się bardzo dobrze, nie licząc dwukrotnego złapania mnie za tyłek i dość namolnego okazywania chęci nawiązania ze mną znajomości. Na szczęście Pierre dawał sobie radę z obroną ;)





Gdy zbliżała się 3:00 postanowiliśmy wrócić, także złapałyśmy swoje kurtki i wyszłyśmy przed klub, gdzie miał zajechać autobus. Nagle zrobił się straszny tłok, autobus się zjawił i zaczęła się walka o miejsca (nie, że siedzące, ale w ogóle o miejsca w autobusie!). Tłum napierał, kotłował się, kto zdołał wejść do autobusu tego po prostu wciągało do środka. Niestety, zostałyśmy rozdzielone – Martę porwał tłum w autobusie, a my z Karoliną zostałyśmy na zewnątrz, czego koniec końców nie żałowałyśmy, bo po 15 minutach miałyśmy komfortowy transport Noctambusem, aż pod sam akademik ;) Pierre natomiast wsiadł na rower na kartę i pojechał do domu.

Fotki:
https://picasaweb.google.com/100636724021697064035/Tuluza?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKCrk5nVuJC3YA&feat=directlink

piątek, 14 września 2012

Internetowe mecyje


12.09.2012

Środa była pierwszym zimnym dniem od mojego przyjazdu. Temperatura spadła, słońce schowało się za gęste chmury, a rano padał deszcz (przespałam na szczęście). Rano wybrałam się do Maka, ale na domiar złego coś strzeliło w net w Maku, bo nikt nie mógł się połączyć. Wkurzyłam się, bo to było właściwie jedyne, bliskie mojego akademika źródło darmowego porozumiewania się ze światem... Kolejne było w innym Maku, tuż obok naszej uczelni, więc nie zastanawiając się zbyt długo wsiadłam metro i zajechałam na stację Compans Caffarelli. Zawsze wiedziałam, że Mak we Francji jest oblegany, ale tylu ludzi na raz w tej restauracji jeszcze nie widziałam… Cudem znalazłam miejsce koło kontaktu (który był de facto w łazience, ale pociągnęłam kabel przez drzwi) i zaczęłam się modlić, żeby ta awaria nie objęła całej sieci McDonald’s. Na szczęście udało mi się połączyć ;) Moim głównym celem była powtórka gramatyki francuskiej, bo zamierzałam podejść do testu językowego, który kwalifikowałby mnie na dany poziom umiejętności. Ponadto, nie mam jeszcze numeru francuskiego…. Wiec wypadałoby sobie kupić jakąś kartę.

Po gruntownej, półgodzinnej powtórce ;P poszłam pisać test do Biblioteki Uniwersyteckiej. Posadzono mnie przed komputerem, nałożono słuchawki i odpalono stosowny program. Test składał się z 4 części, każda sprawdzała co innego – słuchanie, gramatykę, użyteczne zwroty dnia codziennego i słownictwo ogółem. Pytania od najłatwiejszych do naprawdę trudnych, na większość których zna się odpowiedź i zapewne udzieliłoby się poprawnej, gdyby nie presja czasu i tykający minutnik ;) Ale koniec końców zdałam na B1, czyli dokładnie ten poziom, na jakim byłam w Alliance Francaise.

Wieczorem natomiast zdecydowałyśmy wybrać się do centrum na piwko, góra trzy. Spotkałyśmy się tam z Sam, Brytyjką, która – tak jak my – jest Erasmusem. Spędziłyśmy z nią całkiem miły wieczór (Sam ma ogromne poczucie humoru i wyłapuje ironię, z czego byłyśmy całkiem zadowolone, bo wiadomo jak to jest zazwyczaj z brytyjskim poczuciem humoru; na dodatek nasza polska trójka ma dość sporo ironii w swoim humorze), najpierw siedząc w pubie, a właściwie w ogródku, bo – mimo, że wiało straszliwie nikt nie siedział w środku i prawie nie było tam krzeseł,  potem przeszłyśmy nad rzekę, gdzie – o dziwo – wiało dużo mniej, a następnie z naszym (ironicznie przezwanym) wodzirejem – Havierem, który nie jest ani studentem, ani nawet Erasmusem, ale chyba czuje się młodo i ma potrzebę otaczania się ludźmi – poszliśmy szukać imprezki. Skończyło się niestety na tym, że niegdzie nas nie wpuszczono, bo wszędzie było albo za dużo ludzi, albo za drogo… A do jednego można było wejść tylko mając parę (w naszym przypadku meską), i wcale nie chodziło o to, żeby przychodziły tam same pary, ale trzeba było sobie wśród tłumu oczekujacego na wejscie parę znaleźć (chore ;D)…
Zdegustowane zakończeniem tego dnia, wzięłyśmy taxówkę (wyszło po 7 euro na głowę) i wróciłyśmy do akademików.

PS. W pubie piłyśmy piwko z sokiem brzoskwiniowym. Pycha! Radzę spróbować, bo to miła odmiana od malinowego czy imbirowego.

czwartek, 13 września 2012

American dream i klimatyczna masakra


11.09.2012

Wtorek – jak już pisałam – to dzień grozy. Nastawiłam sobie budzik na 6:45, aby ze wszystkim zdążyć i stawić się na zajęciach na 8:00. Niestety moje plany pokrzyżował wczesnoporanny SMS Marty „Nie zwlokę się z łóżka, zbiórka o 10:25.” :D No cóż, co ja biedna będę sama robić na zajęciach? Przestawiłam budzik i poszłam spać dalej.

Gdy przyszłyśmy na zajęcia na 11, na sali było łącznie 6 osób (wliczając naszą trójkę, bo dołączyła do nas Karolina, Polka z Olsztyna). Poczekaliśmy jakieś 15 minut, po czym wkurzone wyszłyśmy. Zbliżała się pora lunchu, która dla Francuzów jest porą obiadową, dlatego nasze kroki skierowałyśmy do uczelnianej kafeterii, tej lepszej od tej, w której jadłam paskudną sałatkę. W Polsce jeszcze rzadko spotyka się takie typowe „amerykańskie” stołówki, tu natomiast są chyba na każdym wydziale. Powybierałyśmy sobie to, na co miałyśmy ochotę, czyli w moim przypadku była to rybka, kus-kus, surówka i jakieś jeszcze warzywa, mus jabłkowy i mały budyń, a za całość zapłaciłam 3 euro…  Opłaca się jadać w stołówkach, czasem w Polsce za tyle się nie zje ;) A było naprawdę pyszne.




Kolejny wykład zaczynał się o 14, także pomaszerowałyśmy na niego, i szczęśliwe, że sala pełna, zasiadłyśmy w ławkach (niemalże umierając z ciepła, bo – jak się okazało – na całej uczelni nie ma klimatyzacji; co za skandal, to już u nas jest, a nie ma takich upałów jak tu….). Przyszła jakaś pani, zaczęła coś mówić, ja zerknęłam na ekran komputera koleżanki poniżej (tu około 90% studentów pisze na lapkach, u nas koło 20%), a tam jak byk stoi „DROIT CIVIL”. Dziwne – mówię do Marty, a to nie miało być droit international privee? No miało.

 Co się okazało później, z niewiadomych względów część zajęć odwołano, a część przeniesiono lub zamieniono z innymi, ale tylko na ten tydzień. Po co? Dlaczego? Skąd informacje? Nie wiedziałyśmy, ale wiedziałyśmy za to, że na wykład na 17:00 już nie pójdziemy ;)

Fotki:
https://picasaweb.google.com/100636724021697064035/Tuluza?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKCrk5nVuJC3YA&feat=directlink

środa, 12 września 2012

Kochane zakupy


10.09.2012

Poniedziałki mamy wolne, więc można było się wyspać. Rano poszłam na neta, Marta do Lidla, a po południu wybrałyśmy się razem na mały shopping i na poznanie centrum. Postanowiłyśmy pokrążyć troszkę wokół Capitolu. Ponieważ Capitol był otwarty i to jeszcze za darmo (pas possible…), to weszłyśmy zwiedzić wnętrze. Naszym oczom ukazały się przepiękne malowidła ścienne i sufitowe w każdej, bogato zdobionej sali. Część z nich widać na zdjęciach, ale moja cudowna komórka nie daje sobie rady z innymi zdjęciami niż w dobrym, dziennym świetle, więc radzę zajrzeć do neta, jeśli chcecie zobaczyć prawdziwe piękno Capitolu.

Po Capitolu podreptałyśmy na shopping, odwiedzając najpierw bardzo posh galerię handlową, z której pochodzi zdjęcie dwóch torebek od Guess (jest z nich będzie moja, nie oprę się, niech no tylko grant przyjdzie ;D). Dlaczego, pytam się, dlaczego nie ma takich galerii w Polsce? Albo są gdzieś we wsi zwanej Warszawą? Tak pięknej bielizny u nas ze świecą szukać… Dziewczyny, jeśli chcecie kupić sobie coś naprawdę ślicznego, wybierzcie się na zakupy do Francji ;P Albo po prostu jak tu będziecie, to się wybierzcie na zakupy ;)



Po wyjściu z galerii udałyśmy się do sklepów nieco bardziej budżetowych, odpowiedników naszych h&m-ów oraz „niemarkowych” butików.  Cuś cudnego! Tu już nie oparłam się pokusie i wzbogaciłam moją szafę o nowe 3 rzeczy. Bardzo modne w tym sezonie są cętki. Jest ich wszędzie pełno, a nie powiem, żeby mi to jakoś przeszkadzało :P

Kolejne nasze kroki skierowałyśmy w poszukiwaniu „uliczki butików”, wydaje mi się, że Rue St Rome. Jak ją znalazłyśmy, postanowiłyśmy nigdzie nie wchodzić, bo za dużo rzeczy nas tam kusiło ;) Kolejną bardzo modną rzeczą w tym sezonie są sportowe buty na koturnie.  Nie wypowiadam się co o nich myślę, zwłaszcza, że któraś z Was, moje drogie, mogła już takie buty zakupić ;P Napiszę tylko, że koturn jest dość sprytnie ukryty, dlatego standardowi faceci najpewniej go nie zauważą ;) A same buty potrafią wyglądać jak np. zwykłe najki z przedłużoną cholewką, albo też być obszyte cekinami i innymi świecidełkami ułożonymi w rozmaite wzory – od Hello Kitty po flagę amerykańska… Choć chyba do Polski też już to dotarło, bo widziałam kilka przed wyjazdem tutaj, bynajmniej bez cekinów.


Link: