6.10.2012
W
kolejną sobotę także wstałyśmy wcześnie, ponieważ razem z Karoliną i Ulą musiałyśmy
zdążyć na pociąg, który odjeżdżał ze stacji Marengo (linia metra A) o godzinie
8:20, a wcześniej jeszcze kupić bilet. Żeby zrobić pobudkę przed siódmą, trzeba
mieć naprawdę sporą motywację, tu akurat była to wyprawa do Carcassonne,
średniowiecznego miasteczka ze średniowiecznym zamkiem. Na Marengo dołączył do
nas Kevin, Belg, również Erasmus.
Dworzec
(chciałam napisać PKP :D) był połączony ze stacją metra. Po zakupieniu biletów
(za 11,50e jeden) mieliśmy jeszcze 25 minut do odjazdu, więc chcieliśmy
poszukać właściwego peronu. Strasznie wiało, a nigdzie nie było informacji o odjeżdżających
pociągach. Postanowiliśmy wrócić się do kas, ale po drodze zauważyliśmy grupkę
ludzi wpatrujących się w jeden punkt. Gdy podeszliśmy bliżej okazało się, że na
ścianie wisiała niewielkich rozmiarów elektroniczna tablica, na której
wyświetlone były kolejno odjeżdżające pociągi. Niestety, francuska myśl
techniczna (albo lepiej atechniczna) znów dała o sobie znać, gdyż na tablicy
ukazywał się peron jedynie przy pierwszym z wyświetlanych pociągów. Głupota
jakich mało. Razem z grupą poczekaliśmy, aż pokażą nasz peron; gdy w końcu
informacja się ukazała, podreptaliśmy na właściwy, gdzie okazało się, że pociąg
już wcześniej stał i zamiast marznąc mogliśmy do niego wejść, gdyby informacja
była wcześniej. Ale nie było.
Podróż
trwała około 1 godziny i 20 minut. Mijaliśmy pola i lasy, przypomniały mi się
polskie wsie ;) Gdy dojechaliśmy, wiało jeszcze mocniej niż wcześniej. Szybko
znaleźliśmy drogę do miasteczka, gdzie skorzystałam z okazji i kupiłam sobie w
ukochanym Mim jesienny płaszcz w promocji, czyli za 20e ;D Był jak znalazł, bo
bez niego nabawiłabym się z pewnością przeziębienia (natomiast koło 12:00
przyszło ocieplenie i zdjęłam nie tylko płaszcz ale i sweterek, makabra). Całe
miasteczko tętniło życiem, pełne było sklepów i kafejek, w jednej z nich
wypiliśmy kawę i zjedliśmy ciastko. Rozgrzani i nieco pobudzeni ruszyliśmy w
dalszą drogę na zamek. Przeszliśmy przez rzekę i zaczęliśmy się lekko wspinać –
jak prawie każdy zamek i ten leżał na wzniesieniu.
Nie
będę się rozpisywać dokładnie, co widzieliśmy, gdyż wszystko można zobaczyć na
zdjęciach. Powiem jedynie kilka słów. Za wejście nie płaciliśmy nic, gdyż każdy
z nas miał mniej niż 26 lat (nie trzeba być studentem). Najpierw dokładnie obejrzeliśmy
zamek – przeszliśmy się wokół po jego murach – bardzo dobrze odrestaurowanych.
Widoki były przecudne ! Zwłaszcza, gdy się wypogodziło. Żałuję jedynie, ze nie
mieliśmy przewodnika, dobrze chociaż, ze dostępne były foldery po Polsku. Po
drodze trafiliśmy na walkę rycerzy, całkiem
widowiskową.
Po
zwiedzeniu zamku skierowaliśmy się do miasteczka, a właściwie do restauracji,
bo wszystkim nam kiszki grały już porządnego marsza. Posiłek przeszedł nasze
najśmielsze oczekiwania. Za „formułę” składającą się z 3 posiłków zapłaciliśmy
po 12e - serio niewiele. Enree była to sałatka z wędzonych
podrobów kurczaka, grzanek, sałaty,
pomidora, oliwek i jakiegoś pysznego, lekko słodkiego sosu. Całość – ekstra!
Natomiast główne plait była to pyszna
lazania (w przypadku innych zaś kurczak lub kiełbaski), a deser – także do wyboru,
ja natomiast wzięłam lody truskawkowe. Pycha.
Miasteczko
urokliwe, małe domki przerobiono na restauracje i sklepiki z wyrobami
miejscowymi i gadżetami. Nie mogłam się powstrzymać i w jednym z takich sklepików
kupiłam prawdziwą, robioną kilogramami czekoladę na wagę. Biała z pistacjami –
coś cudnego ;) Oczywiście do wyboru było mnóstwo innych smaków i dodatków.
Na
koniec zasiedliśmy w uroczym pubie schowanym za murem, kupiliśmy sobie po demi-peche, a potem zebraliśmy się na
pociąg. Ula i Kevin kupili bilety już wcześniej, z rezerwacją na godzinę 20:00,
a że była 16:30 i nie było już co zwiedzać, chcieliśmy już wrócić do domu.
Niestety, biletów nie można było zwrócić, więc musieli kupić inne. Wniosek – we
Francji lepiej niczego nie kupować awansem.
Fotki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz