13.10.2012
Kolejna
sobota oznaczała dla nas kolejną poranną pobudkę. Tyma razem z dziewczynami
jechałyśmy na zorganizowaną przez Uniwerek wycieczką do trzech miejscowości: Vals,
Mirepoix i Motsegur.
Dotarłyśmy
na stację Marengo, skąd podreptałyśmy w stronę dworca autokarowego (na prawo od
głównego wyjścia). Po przejechaniu autokarem około 1,5 godziny dotarliśmy do
pierwszej miejscowości, w której stoi kilka domów na krzyż oraz sławny kościół z
X wieku (kiedyś świątynia pogańska, nie pamiętam zbyt dobrze, ale wykopaliska
wykazały, że ludzkość obecna była tam już od okresu późnego neolitu, przez
galloromański i okres panowania Merowingów. Sama świątynia w skale powstała
podobno około XV w. p.n.e.!). Kościół składa się z 4 części, każda wybudowane
niezależnie od siebie i w innym wieku. Jego pierwotna część wykuta została w
skale, z której kilka razy do roku wytryska woda źródlana. Wewnątrz panuje
stała temperatura, niezależnie od pory roku – w sumie jest dość ciepło.
Wchodząc wąskim wejściem ma się naprawdę niesamowite wrażenia takiej
tajemniczości, mistycyzmu. Podobno kiedyś miejscowość ta - była całkiem bogata,
handel i rzemiosło kwitło, ludzi przybywało, dlatego po jakimś czasie trzeba było
powiększyć świątynię. W tym celu przebito się przez skałę i dobudowano główny
ołtarz, którego sklepienie pokryto pięknymi freskami opowiadającymi historie
biblijne (podobno wszystkie ściany były pokryte freskami, niestety w miarę
upływu wieków zaczęły one odpadać lub się ścierać. Te, które są na suficie
niedawno zostały odrestaurowane przez eksperta w dziedzinie fresków). Na
początku w kościele nie było także okna. Dopiero księża odprawiający tam msze
stwierdzili, ze jest im za ciemno i w ścianie za ołtarzem wykuto okno. W
kolejnym wieku wybudowano wieżę z tylu kościoła, wybudowano także coś w rodzaju
murów obronnych, gdyż Vals leżało wówczas bardzo blisko granicy z Hiszpanią, co
narażało tę miejscowość na ciągłe ataki. I to, co najbardziej ciekawe – kiedy
budowali obie wieże kościół nie wyglądał jak dzisiaj. Po prostu była to skała z
dwoma wieżami po przeciwległych stronach. Dopiero w momencie, kiedy wzrosło
zapotrzebowanie na miejsce w kościele, przebito się przez skałę i „uzupełniono”
lukę między dwoma wieżami. Dało to
pokaźnej wielkości kościół.
Po
obejrzeniu kościoła i rzeczy, jakie zostały wydobyte podczas wykopalisk
archeologicznych, skierowaliśmy się do autokaru. Muszę wspomnieć jeszcze, ze
trafiła nam się niesamowicie fajna pani przewodnik. Jeżeli dobrze usłyszałam,
to mieszkała gdzieś w USA, a że pasjonuje się historią, szczególnie Francji,
przeprowadziła się do Tuluzy, bo tutaj mają jeden z najlepszych wydziałów
historii. Oprowadzała nam po angielsku i nie dość, że bez trudu można było ją
zrozumieć, to jeszcze robiła to z taką pasją, że każdy był zafascynowany
najmniejszym szczegółem. Tworzyła jakąś historię, często pełną dramaturgii –
przeważające były opowieści o średniowieczu, a większość zabytków, jakie
widzieliśmy podupadła właśnie przez okres średniowiecza.
Do
następnego miejsca jechaliśmy około godzinę. Wjeżdżaliśmy pod górę dokładnie
tak samo, jak jedzie się na deSkiDance. Ach, te emocje ;) Mirepoix to
miejscowość, która pierwotnie położona była „za” rzeką, gdzie stoi pałacyk
(widać na zdjęciach). Niestety, w pewnym momencie przyszła ogromna powódź i
całe miasteczko doszczętnie zmyła. Pan w pałacu, który był właścicielem
ogromnych połaci ziemi zarówno „za i przed” rzeką, zlitował się nad
mieszkańcami, którym nie zostało nic i ofiarował im swoje ziemie za rzeką,
które położone były dużo wyżej, więc powódź już nie stanowiła zagrożenia. Nowe
Mirepoix powstało w 2-3 lata, zbudowano je w stary-nowy sposób, gdyż na wzór
rzymskich miast – „w kratkę” – ulice są bardzo proste i szerokie. Dzięki temu,
w mieście kwitł handel, kupcy z wozami mogli bez przeszkód dostać się na
największy jak na tamte czasy rynek, a nawet panowie mogli bez zsiadania z
konia przejechać pod krużgankami, gdzie kupcy wystawiali swoje wyroby. Każdy
mieszkaniec otrzymał takie same poletko na wybudowanie domu – 5 metrów szerokie
i kilkanaście metrów długie, czyli ten sam system jak w Gdańsku na Długiej. W
miarę, jak właściciele domów stawali się bogatsi, wykupywali sąsiednie
kamienice, tworząc większe domy. Każda z kamienic była kolorowa i zadbana,
wsparta na drewnianych palach (drzewo zachowało się do dziś!).
Po
obejrzeniu miasteczka mieliśmy kilka chwil wolnego, więc poszłyśmy coś zjeść.
Trafiłyśmy do knajpy, gdzie stołowało się już kilka osób. Niestety, był to chyba najgorszy z możliwych wyborów.
Dostałam coś, czego autentycznie nie dało się zjeść. Ravioli było całkowicie
rozgotowane, frytki niedosmażone. Ohyda. Niestety, musiałam za to zapłacić, bo
nie czułam się na tyle na siłach ze swoim francuskim żeby się kłócić. W ramach
pocieszenia poszłyśmy potem na pyszną kawę i gorąca szarlotkę. Bardzo się to
nam przydało, bo robiło się coraz chłodniej.
Kolejnym
punktem programu był kościół, niegdyś katedra. Okropny gniot architektoniczny,
nawet jak na średniowiecze. Niestety również bardzo zaniedbany. W środku było
całkiem ładnie, ale sporo zabytków niedocenionych, a szkoda. Kościół wyjątkowy
o tyle, że był niemalże kwadratem, a to dlatego, że w pewnym momencie
postanowiono go poszerzyć ;) Widać we Francji mają ogromny zapał do rozbudowywania
i przebijania się przez ściany.
Ostatnim
elementem wycieczki była wizyta w średniowiecznym zamku w Montsegur, usytuowanym
na górze, w sumie na około 2000 m n.p.m.! Pierwsi osadnicy przybyli tutaj około
80000 lat p.n.e. Z zamku natomiast niestety pozostały tylko ruiny, ale tak czy
owak – robiły wrażenie. Od dołu wydawał się on dużo mniejszy, ale to tylko uczucie,
bo żeby dotrzeć tam, trzeba było się
sporo wspinać po skałkach i ustępach – mało bezpieczne w taką lekko deszczową i
wietrzną pogodę, jaka wówczas panowała. Przewodniczka opowiadała nam, że zamek
ten jest dla Francuzów symbolem oporu oraz niezłomności. W zamku tym przez
kilkanaście miesięcy ukrywało się około 500 osób z pobliskich wiosek – katarów,
którzy chronili się przed wojskami papieża, który wszystkich innowierców chciał
wyciąć w pień. Miedzy zamkiem a pobliskimi miejscowościami powstał system
tuneli wykutych w skałach, którymi dostarczano jedzenie mieszkańcom zamku. Do
dzisiaj stanowią one tajemnicę, choć wg mnie nie jest to duży problem, aby je
znaleźć – wystarczy dobry sprzęt oparty na echolokacji. Ale najpewniej ktoś
celowo nie chce ujawnić ich istnienia (jak uważa Łukasz) ;)
Gdy
dotarłyśmy na górę, miałyśmy niezłą zadyszkę – powietrze było rozrzedzone, więc
wspinanie się nie było takie łatwe. Gdy patrzyłam się na te ruiny,
zastanawiałam się, jak to wszystko musiało wtedy wyglądać. Którędy chodzili, co
robili, jak się bawili, uczyli. Przykre jest to, że znalazły się osoby, które
za grube pieniądze wskazały wojskom papieskim tajemne tunele. Przewodniczący
armią dał jednak katarom prawo wyboru – pozostawi ich przy życiu, jeżeli
przejdą na katolicyzm oraz opuszczą to miejsce na zawsze. Na podjęcie decyzji
dał im około 2 tygodni – dość dużo, dlatego uważa się, że liczył, że katarzy po
prostu uciekną. Niestety na ucieczkę zdecydowało się tylko kilka osób, a reszta
została, broniąc tym samym honoru i swoich przekonań, i takim sposobem prawie
wszyscy mieszkańcy zamku zginęli.
Wróciwszy
do autokaru opadłyśmy bez tchu na siedzenia, jak z resztą wszyscy uczestnicy
wycieczki. Następna wycieczka organizowana przez Uniwerek będzie w listopadzie,
mam nadzieję, że równie ciekawa ;)
Fotki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz