poniedziałek, 22 października 2012

Vals, Mirepoix i Montsegur


13.10.2012

Kolejna sobota oznaczała dla nas kolejną poranną pobudkę. Tyma razem z dziewczynami jechałyśmy na zorganizowaną przez Uniwerek wycieczką do trzech miejscowości: Vals, Mirepoix i Motsegur.

Dotarłyśmy na stację Marengo, skąd podreptałyśmy w stronę dworca autokarowego (na prawo od głównego wyjścia). Po przejechaniu autokarem około 1,5 godziny dotarliśmy do pierwszej miejscowości, w której stoi kilka domów na krzyż oraz sławny kościół z X wieku (kiedyś świątynia pogańska, nie pamiętam zbyt dobrze, ale wykopaliska wykazały, że ludzkość obecna była tam już od okresu późnego neolitu, przez galloromański i okres panowania Merowingów. Sama świątynia w skale powstała podobno około XV w. p.n.e.!). Kościół składa się z 4 części, każda wybudowane niezależnie od siebie i w innym wieku. Jego pierwotna część wykuta została w skale, z której kilka razy do roku wytryska woda źródlana. Wewnątrz panuje stała temperatura, niezależnie od pory roku – w sumie jest dość ciepło. Wchodząc wąskim wejściem ma się naprawdę niesamowite wrażenia takiej tajemniczości, mistycyzmu. Podobno kiedyś miejscowość ta - była całkiem bogata, handel i rzemiosło kwitło, ludzi przybywało, dlatego po jakimś czasie trzeba było powiększyć świątynię. W tym celu przebito się przez skałę i dobudowano główny ołtarz, którego sklepienie pokryto pięknymi freskami opowiadającymi historie biblijne (podobno wszystkie ściany były pokryte freskami, niestety w miarę upływu wieków zaczęły one odpadać lub się ścierać. Te, które są na suficie niedawno zostały odrestaurowane przez eksperta w dziedzinie fresków). Na początku w kościele nie było także okna. Dopiero księża odprawiający tam msze stwierdzili, ze jest im za ciemno i w ścianie za ołtarzem wykuto okno. W kolejnym wieku wybudowano wieżę z tylu kościoła, wybudowano także coś w rodzaju murów obronnych, gdyż Vals leżało wówczas bardzo blisko granicy z Hiszpanią, co narażało tę miejscowość na ciągłe ataki. I to, co najbardziej ciekawe – kiedy budowali obie wieże kościół nie wyglądał jak dzisiaj. Po prostu była to skała z dwoma wieżami po przeciwległych stronach. Dopiero w momencie, kiedy wzrosło zapotrzebowanie na miejsce w kościele, przebito się przez skałę i „uzupełniono” lukę między dwoma wieżami. Dało  to pokaźnej wielkości kościół.




Po obejrzeniu kościoła i rzeczy, jakie zostały wydobyte podczas wykopalisk archeologicznych, skierowaliśmy się do autokaru. Muszę wspomnieć jeszcze, ze trafiła nam się niesamowicie fajna pani przewodnik. Jeżeli dobrze usłyszałam, to mieszkała gdzieś w USA, a że pasjonuje się historią, szczególnie Francji, przeprowadziła się do Tuluzy, bo tutaj mają jeden z najlepszych wydziałów historii. Oprowadzała nam po angielsku i nie dość, że bez trudu można było ją zrozumieć, to jeszcze robiła to z taką pasją, że każdy był zafascynowany najmniejszym szczegółem. Tworzyła jakąś historię, często pełną dramaturgii – przeważające były opowieści o średniowieczu, a większość zabytków, jakie widzieliśmy podupadła właśnie przez okres średniowiecza.




Do następnego miejsca jechaliśmy około godzinę. Wjeżdżaliśmy pod górę dokładnie tak samo, jak jedzie się na deSkiDance. Ach, te emocje ;) Mirepoix to miejscowość, która pierwotnie położona była „za” rzeką, gdzie stoi pałacyk (widać na zdjęciach). Niestety, w pewnym momencie przyszła ogromna powódź i całe miasteczko doszczętnie zmyła. Pan w pałacu, który był właścicielem ogromnych połaci ziemi zarówno „za i przed” rzeką, zlitował się nad mieszkańcami, którym nie zostało nic i ofiarował im swoje ziemie za rzeką, które położone były dużo wyżej, więc powódź już nie stanowiła zagrożenia. Nowe Mirepoix powstało w 2-3 lata, zbudowano je w stary-nowy sposób, gdyż na wzór rzymskich miast – „w kratkę” – ulice są bardzo proste i szerokie. Dzięki temu, w mieście kwitł handel, kupcy z wozami mogli bez przeszkód dostać się na największy jak na tamte czasy rynek, a nawet panowie mogli bez zsiadania z konia przejechać pod krużgankami, gdzie kupcy wystawiali swoje wyroby. Każdy mieszkaniec otrzymał takie same poletko na wybudowanie domu – 5 metrów szerokie i kilkanaście metrów długie, czyli ten sam system jak w Gdańsku na Długiej. W miarę, jak właściciele domów stawali się bogatsi, wykupywali sąsiednie kamienice, tworząc większe domy. Każda z kamienic była kolorowa i zadbana, wsparta na drewnianych palach (drzewo zachowało się do dziś!).


Po obejrzeniu miasteczka mieliśmy kilka chwil wolnego, więc poszłyśmy coś zjeść. Trafiłyśmy do knajpy, gdzie stołowało się już kilka osób. Niestety, był  to chyba najgorszy z możliwych wyborów. Dostałam coś, czego autentycznie nie dało się zjeść. Ravioli było całkowicie rozgotowane, frytki niedosmażone. Ohyda. Niestety, musiałam za to zapłacić, bo nie czułam się na tyle na siłach ze swoim francuskim żeby się kłócić. W ramach pocieszenia poszłyśmy potem na pyszną kawę i gorąca szarlotkę. Bardzo się to nam przydało, bo robiło się coraz chłodniej.

Kolejnym punktem programu był kościół, niegdyś katedra. Okropny gniot architektoniczny, nawet jak na średniowiecze. Niestety również bardzo zaniedbany. W środku było całkiem ładnie, ale sporo zabytków niedocenionych, a szkoda. Kościół wyjątkowy o tyle, że był niemalże kwadratem, a to dlatego, że w pewnym momencie postanowiono go poszerzyć ;) Widać we Francji mają ogromny zapał do rozbudowywania i przebijania się przez ściany.

Ostatnim elementem wycieczki była wizyta w średniowiecznym zamku w Montsegur, usytuowanym na górze, w sumie na około 2000 m n.p.m.! Pierwsi osadnicy przybyli tutaj około 80000 lat p.n.e. Z zamku natomiast niestety pozostały tylko ruiny, ale tak czy owak – robiły wrażenie. Od dołu wydawał się on dużo mniejszy, ale to tylko uczucie, bo żeby dotrzeć tam,  trzeba było się sporo wspinać po skałkach i ustępach – mało bezpieczne w taką lekko deszczową i wietrzną pogodę, jaka wówczas panowała. Przewodniczka opowiadała nam, że zamek ten jest dla Francuzów symbolem oporu oraz niezłomności. W zamku tym przez kilkanaście miesięcy ukrywało się około 500 osób z pobliskich wiosek – katarów, którzy chronili się przed wojskami papieża, który wszystkich innowierców chciał wyciąć w pień. Miedzy zamkiem a pobliskimi miejscowościami powstał system tuneli wykutych w skałach, którymi dostarczano jedzenie mieszkańcom zamku. Do dzisiaj stanowią one tajemnicę, choć wg mnie nie jest to duży problem, aby je znaleźć – wystarczy dobry sprzęt oparty na echolokacji. Ale najpewniej ktoś celowo nie chce ujawnić ich istnienia (jak uważa Łukasz) ;)




Gdy dotarłyśmy na górę, miałyśmy niezłą zadyszkę – powietrze było rozrzedzone, więc wspinanie się nie było takie łatwe. Gdy patrzyłam się na te ruiny, zastanawiałam się, jak to wszystko musiało wtedy wyglądać. Którędy chodzili, co robili, jak się bawili, uczyli. Przykre jest to, że znalazły się osoby, które za grube pieniądze wskazały wojskom papieskim tajemne tunele. Przewodniczący armią dał jednak katarom prawo wyboru – pozostawi ich przy życiu, jeżeli przejdą na katolicyzm oraz opuszczą to miejsce na zawsze. Na podjęcie decyzji dał im około 2 tygodni – dość dużo, dlatego uważa się, że liczył, że katarzy po prostu uciekną. Niestety na ucieczkę zdecydowało się tylko kilka osób, a reszta została, broniąc tym samym honoru i swoich przekonań, i takim sposobem prawie wszyscy mieszkańcy zamku zginęli.



Wróciwszy do autokaru opadłyśmy bez tchu na siedzenia, jak z resztą wszyscy uczestnicy wycieczki. Następna wycieczka organizowana przez Uniwerek będzie w listopadzie, mam nadzieję, że równie ciekawa ;)

Fotki:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz