8.09.2012
Zapomniałam
dodać w poprzednim poście, ze jadąc na Erasmusa do Tuluzy (a zapewne też w
ogóle do Francji) warto zaopatrzyć się w kartę „Pastel”, której używa się w
tych środkach transportu, gdzie widnieje nazwa własna „Tisseo”, więc
praktycznie we wszystkich. Taka przyjemność kosztuje 8 euro, natomiast koszt
biletu zależny jest – jak w Polsce – od czasu jego obowiązywania i od wieku
właściciela. W moim przypadku (<26 lat) bilet 30-dniowy kosztował mnie 10 euro.
Bardzo przydatna sprawa, zwłaszcza, ze tu się raczej wszędzie jeździ, bo jak się
mieszka daleko od centrum, to innej opcji nie ma.
W
sobotę wstałam koło 11, po czym wybrałam się z Martą do Lida (oczywiście
autobusem). Za całość zakupów, dość sporo, bo wyszły mi dwie siaty, zapłaciłam
23 euro, czyli podobnie jak w Polsce. Oczywiście nie kupowałam kawioru i
krewetek, ale równie dobre warzywa, owoce i wodę ;) Chleba i bułek z Lidla nie
tknę, bo wszystko jest napompowane i pełne konserwantów, ale na szczęście są
tutaj boulangerie, gdzie można kupić chyba każde pieczywo, przed wszystkim
słynne bagietki.
Po
powrocie poszłyśmy do Maka, gdzie spędziłyśmy całe popołudnie (powinnyśmy
dostać jakąś złotą kartę, albo coś…), a wieczorem skosztowałyśmy winka
zakupionego oczywiście w Lidlu. Moje było bardzo smaczne, obowiązkowe różowe
półsłodkie, Marty chyba trochę gorsze,
bo nie dość że wytrawność determinowała smak, to jeszcze zaciągało siarką. No
cóż, wiemy już, co omijać ;) Bo jak się okazało, cena nie zawsze jest
wskaźnikiem jakości. Tutaj siekacze plasują się w okolicach 1-2,5 euro,
wszystko co powyżej to już wina całkiem, całkiem oraz te z najwyższej półki.
Najwidoczniej 3 euro to czasem również za mało jak na tutejsze wino.
9.09.2012
W
poprzednim poście zapomniałam dopisać, ze poprzedniego wieczora, pijając winko
siadłyśmy z Martą do układania naszego wspólnego planu zajęć. Wyszło nam
całkiem sympatycznie, po 6 godzin akademickich w tygodniu, plus kurs
francuskiego i jakiś sport. Nieźle ;) Ale jak będzie naprawdę, miało się okazać
dopiero później.
W
niedzielę we Francji wszystko jest zamknięte. „Wszystko” oznacza, że nawet
muzea, o czym dowiedziałyśmy się nieco za późno, bo już w centrum Tuluzy, kiedy
zaopatrzone w aparat i przewodniki chciałyśmy się nieco ukulturalnić (wg mnie
to pomysł kompletnie do bani, żeby zamykać muzea w niedziele, skoro to jest druga
połowa weekendu, a przecież w weekend jest najwięcej turystów…) No cóż, trudno,
pozostało nam pochodzić nieco po mieście oraz odwiedzić ogromne parki. Przeszłyśmy koło Palais de Justice, zrobiłyśmy obowiązkową foteczkę i
pomaszerowałyśmy w kierunku Jardin des Plantes,
pięknego, zadbanego parku, gdzie każdy mógł się wygodnie wyłożyć na trawce czy
pograć w piłkę, a ponadto można było zobaczyć kilka zwierzątek, m.in. żółwie
rzeczne i coś podobnego do karpia, czego w Polsce raczej się nigdzie indziej
niż w ZOO nie uraczy. Wyraźnie odznacza się tutaj kult roweru, bo nawet jemu
wystawiono tu pomnik z zieleniny ;) To we Francji jest bardzo sympatyczne, że
wszędzie są punkty z rowerami do wynajęcia. Bierze się w jednym miejscu, a
odstawia w drugim, niestety może zdarzyć się i tak, że w jakimś punkcie nie będzie
już miejsca do przyczepienia, więc trzeba jechać dalej i szukać kolejnych,
wolnych.
Dalsze
swoje kroki skierowałyśmy na Grand Rond,
które, ze względu na swoje rozmiary, na rondo nie wygląda ;) Gdy weszłyśmy do
środka owego ronda, znalazłyśmy się w kolejnym parku, gdzie swoje prace i kramy
rozstawili artyści wszelkiej maści, kręciła się też ogromna karuzela oraz co
jakiś czas wybuchała wodą wysoka na kilkanaście bądź kilkadziesiąt metrów
fontanna.
Po
wyjściu z Grand Rond weszłyśmy prosto
w jeszcze więcej kramów i stoisk, z jeszcze bardziej dziwaczną ekspozycją.
Można było tu znaleźć wszystko, od mebli i strojów z epoki, przez zdezelowane
harley’e, przez różnego rodzaju biżuterię, po przekąski. Istny pchli targ ;)
Ponieważ
przez ten czas zdążyłyśmy już porządnie zgłodnieć, postanowiłyśmy wyhaczyć
jakąś fajną knajpkę. Szłyśmy i szłyśmy, ale nic nie było widać (prócz jakiejś krewetkarni
o zawrotnych cenach, nazywała się Mikado, tak jak restauracja Łukasza, więc
zapamiętałam :P). W końcu na samym rogu wyłoniła się nam restauracja Les Americans, a że żołądki zdążyły nam
już przyrosnąć do kręgosłupa, opadłyśmy na krzesła czekając na obsługę. Zamówiłam
sobie pierś w miodzie z warzywami, co wyglądało tak, że powiedziałam pani po
angielsku co chcę, ona zerknęła na kartę angielską i porównała ją z francuską.
Marta również złożyła zamówienie i pozostało nam tylko czekać na posiłek. Jak w
każdej szanującej się francuskiej restauracji, tak i tutaj podano nam „czasoumilacz”,
przekąskę w postaci chipsów i precelków oraz – obowiązkowo - wodę. Po pierwszym
kwadransie zaczęłyśmy się już troszkę niecierpliwić, ale brak jedzenia usprawiedliwiałyśmy
tym, że jest sporo gości. Po drugim kwadransie czekania skończyły się
przekąski, a wtedy miny nam nieco zrzedły.
Uśmiechnęłam się wymownie do obsługującej nas kelnerki, która jakby o
czymś sobie przypomniała, i w połowie trzeciego kwadransa przyniosła nam dania.
Uradowana, że już mogę zacząć jeść, dopiero po chwili zorientowałam się, że
otrzymałam nie to, co zamawiałam, lecz udko w grzybach. Byłam tak głodna, ze
postanowiłam nie interweniować w tej sprawie. Gdy skończyłyśmy posiłek,
otrzymałyśmy w ramach przeprosin za opóźnienie zimną anyżówkę, całkiem smaczną.
Ale nie mogłam oprzeć się pokusie, żeby nie powiedzieć kelnerce, że dania w
karcie francuskiej i angielskiej nie są poukładane w taj samej kolejności ;)
Gdy jej to powiedziałam (czego zrozumienie zajęło jej trochę, bo po angielsku
to słabo mówiła, a ja po francusku tez nie zawsze umiem wytłumaczyć tak
skomplikowane rzeczy :D) to zrobiła wielkie oczy i zaczęła przepraszać, i w
konsekwencji otrzymałyśmy jeszcze gratis kawkę z ciasteczkiem ;)
Miałyśmy
już serdecznie dość tkwienia w tej knajpie, bo spędziłyśmy tam dobre 1,5h, a na
rachunek też czekałyśmy z 15 minut. Wstałam z miejsca i poszłam cyknąć fotkę
knajpie, a tu nagle – fruu moja spódniczka podleciała do góry ukazując wszystkim
wokoło moje granatowe majteczki w kwiatki… Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że
we Francji, najczęściej przez metro, wywietrzniki klimatyzacji są w ziemi. I
gdy tylko jakaś panna w spódniczce przejdzie po takiej, to wygląda jak niedoszła
Marylin Monroe, tylko nieco mniej powabnie zapewne. Po piskach i podskakiwaniu
jak oparzona w końcu udało mi się zejść z kratki (uwierzcie, przez pierwsze 1,5
sekundy ciężko się zorientować, dlaczego spódniczka, która dotychczas swobodnie
zwisała teraz jest w kompletnie odwrotnym kierunku), i nie mogąc powstrzymać
śmiechu, szczególnie od uradowanych min przebiegłych mężczyzn, którzy, znając sytuację,
ulokowali się w ogródku dokładnie naprzeciwko kratki, stanęłam nieco z boku. Po
niecałej minucie byłam świadkiem kolejnego ataku pisku. Bynajmniej, na szczęście,
nie mojego ;)
Kolejne
nasze kroki skierowałyśmy już do metra, zahaczając o przepiękną Cathedrale St-Etienne. Jedna z
piękniejszych, jakie widziałam w życiu, choć wydaje mi się, ze ten odbiór był
podkręcony nieco przez klimatyczną muzykę, którą można było usłyszeć przez
głośniki. Przypomniała mi te wszystkie mistyczne utwory wykonywane przez nasz
Chór. Łezka w oku się kręci :)
Po
wyjściu z Katedry zdecydowałyśmy się jednak wracać autobusem, żeby pierwszy raz
zobaczyć po drodze do akademika coś więcej niż tylko tunel. Jadąc besem
mijałyśmy domy, bloki, sklepy, ale żadnych biurowców czy wielkiego centrum handlowego.
Wieczorem
zdecydowałyśmy się podejść do Maka. Po drodze spotkałyśmy koleżankę Marty,
Włoszkę (też Erasmus), która jest niesamowicie zorganizowana. Marta pokazała
jej nasz plan zajęć i zapytała, które godziny zajęć ona wybrała. Włoszka z
ogromnym zdziwieniem odparła, ze ona niczego nie wybierała, po prostu trzeba
chodzić na wszystko. Jak to – na wszystko ?! No cóż, nasz bajeczny plan semestralnych
wakacji legł w gruzach. Okazało się, że nie mamy prawa wyboru, lecz musimy
chodzić na każde zajęcia, które są w planie. Ścięło nas to z nóg, bo wyszło na
to, że będziemy spędzać na uczelni 12 godzin akademickich w tygodniu, plus oczywiście
kurs i sport…. W tym momencie odechciało mi się Erasmusa ;) Patrząc na plan, stwierdzam,
że moim „ulubionym” dniem jest wtorek. Zaczynam go o 6:45, aby być na uczelni
na 8. Po czym zaczyna się tzw. kratka, czyli 1,5h zajęć i 1,5h przerwy, na
zmianę, aż do 18:30. Żyć, nie umierać ;) Powodem takiego skupienia zajęć jest
to, ze sesja u nas zaczyna się od 17.12, czyli (co najmniej) miesiąc wcześniej
niż w Polsce. A godzin nadal tyle samo, więc trzeba wyrobić się w 3 miesiące z
materiałem. My, studenci, cierpimy na tym, no ale powtarzam sobie, że jak już
to wszystko przejdę, to będę miała więcej czasu później. Jakieś plusy przecież być
muszą ;)
PS. Francuzi,
jak każdy naród, mają swoje osobliwości. Jedną z nich jest sposób, w jaki
okazują kobiecie zainteresowanie, czy też próbują zwrócić jej uwagę, gdy jadą
samochodami, a ona idzie chodnikiem. Otóż, raczej nie trąbią, lecz mrugają światłami
;)
Dalej,
we Francji, jeśli się kogoś poznaje, zwykle nie podaje mu się ręki. My, Polacy,
nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, więc zdarza się sytuacja, kiedy któraś z
nas wyciąga rękę, a Francuz/ka z naprzeciwka jest lekko zdezorientowana. Za to
za rzecz zwykłą uchodzi całowanie się w oba policzki, na dzień dobry i
dowiedzenia. I to zarówno przez kobiety jak i mężczyzn. Po prostu, nikogo to tu
nie dziwi i już. Podoba mi się to o tyle, że tak jak w Polsce nigdy nie wiadomo
ile razy dać komuś buziaka i dochodzi do dziwnych sytuacji, gdy ktoś się nadstawia
a nie dostaje, albo dostaje a się nie szykował, natomiast tu wiadomo, że dwa i
już.
Co do
sygnalizacji świetlej, to jest ona chyba tylko pro forma. Właściwie mało kogo obchodzi, jakie jest światło, tzn.
jeśli chodzi o przechodniów. Podróżujący autem jak najbardziej respektują światło
czerwone, ale piesi absolutnie nie. I nie ma z tego powodu jakichś wypadków, po
prostu kierowcy wiedzą, ze jak ich auta stoją, to jakiś przechodzień może w
każdej niemalże chwili wyjść na drogę.
Fotki:
https://picasaweb.google.com/100636724021697064035/Tuluza?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKCrk5nVuJC3YA&feat=directlink