piątek, 28 września 2012

Plastic glass i inne rarytasy


24.09.1012

Ciąg dalszy poprzedniego posta.

Zupełnie zapomniałam opisać środową imprezę, a jest to wątek dość istotny, ponieważ w Polsce rzadko spotykany. Mianowicie, wybrałyśmy się z dziewczynami do kluborestauracji iBar. Dziewczęta wchodziły za darmo, panowie bulili całe 12 ojro. A co w zamian? Darmowe jedzenie bez ograniczeń (2 rodzaje mięs, w tym królik, dalej ryż, mnóstwo sałatek, warzyw, bagietek) oraz darmowe picie (system był taki, że przy wejściu dostawało się bilecik, który wymieniało się w barze na kubeczek i póki miało się własny kubeczek -„plastic glass”, jak powiedział nasz kolega Fer - barman lał, na co miało się ochotę – poncz, wino, szampana, drinka…). A to wszystko od 18:00 do 22:00. Idąc na tę imprezkę myślałam, że będą same laski, a faceci – jeśli w ogóle będą, to jacyś zdesperowani (bo to taki odpowiednik ladies night, tylko słono płatny dla facetów). Jakież było moje zdziwienie, jak zobaczyłam, że większą część tłumu oczekującego na wejście do klubu stanowili faceci! Z drugiej strony, we Francji, aby dobrze zjeść, trzeba wydać 15-20 euro, aby wypić, to już w ogóle, więc myślę, ze faceci traktują to po prostu jako tanią ale dobrą jadłodajnię, gdzie można się jeszcze napić i potańczyć ;)

Po 22:00, kiedy skończyły się darmowe rarytasy, a na parkiecie zagęściło, co spowodowało jeszcze większy wzrost temperatury (tak, proszę państwa, kolejne miejsce, gdzie nie ma klimy, a być zdecydowanie powinna…), przeniosłyśmy się do leżącego vis a vis pubu Snapper Rock. Hehe to była dość niesamowita zmiana klimatu – z bardzo „posh” i „stylish” na typowy underground, gdzie grają The Muse, Chase&Status i podobne. Cudnie :) Stad też właśnie przyniosłyśmy owe rogi renifera – w sumie zupełnie nie wiem, z jakiej to okazji.  U nich wszystkie pory roku wyglądają podobnie, więc może nieco im się pomyliło :)




Ponieważ nie chciałyśmy znów koczować w oczekiwaniu na pierwsze metro, mimo bardzo fajnej imprezki zawinęłyśmy się na metro o 24.

21 września natomiast poszłyśmy na 8 rano na zajęcia. Było bardzo ciężko :P Nawet mimo tego, ze znowu były to Libertes publiques. Niestety okazało się, że następny wykład, jaki jest o 9:30, jest w zupełnie innym budynku, oddalonym o jakiś kilometr, może dwa (o czym dowiedziałyśmy się na 2 minuty przed wykładem), więc zdecydowałyśmy się coś zjeść tudzież wypić kawę, gdyż atmosfera była naprawdę senna. Za to bardzo grzecznie już poszłyśmy na wykład o 11:00, tym razem był już w sali, w której być powinien.

Po powrocie do domu okazało się, że w końcu przysłali mi grant ! Byłam całkowicie uszczęśliwiona, bo we Francji byłam już około 2 tygodni, i nie było łatwo :D Nie pamiętam, czy pisałam o wielkości grantu – jest to 450 euro na miesiąc. Dużo, mało? Ciężko powiedzieć, w przeliczeniu na złotówki to całkiem sporo – jak wypłata w Polsce, ale tutaj przecież jest Francja ;) Więc powiem tak – dam radę :D Mam nadzieję, że to stypendium socjalne będzie jak najszybciej.

Oczywiście pierwsze co zrobiłam, to skierowałam się na mały shopping do centrum. Chciałam wrócić do tej galerii, w której zrobiłam zdjęcie owym dwóm torebkom. Nie pamiętałam, gdzie się ona znajduje, ale stwierdziłam, że centrum nie jest aż takie duże, i na pewno szybko znajdę. Aha… już. Łaziłam po „centrum” 1,5 godziny i mimo, że co kilka kroków pytałam się przechodniów o galerię, każdy mówił co innego. Istny szał. Byłam zła, zmęczona i głodna, więc to, ze poznałam kawał miasta nie stanowiło dla mnie większego pozytywu. Gdy już – serio – zniechęcona wracałam na metro, zdecydowałam się skręcić w nieco inną uliczkę niż zwykle i… no tak, oczywiści, wyłoniła się Galerie Lafayette. O dziwo, od razu odzyskałam wszystkie siły ;) I tak oto w moje posiadanie weszła piękna torebka Guess <3 (dziewczyny, jeśli chcecie, mogę dla Was sprowadzić jakieś rzeczy, tutaj takie markowe są dużo tańsze niż w PL :D. Różnica jest rzędu kilkuset złotych, np. torebka, która kosztuje w PL 900 zł tutaj kosztuje 600 zł).


niedziela, 23 września 2012

Akademikowe szaleństwo


22.09.2012

Minęło sporo dni od ostatniego posta, więc mam nadzieję, że niczego nie zapomnę ;)

15 września poszłyśmy z Karoliną odwiedzić muzea i inne atrakcje w centrum Tuluzy. Marty z nami nie było, gdyż pojechała na weekend integracyjny nad morze. Warto wspomnieć o przyczynie, dla której na owym weekendzie nie znalazłyśmy się także my. Otóż – tak jak pisałam wcześniej, ogólnie pojęta organizacja tutaj kuleje. Nikt więc – ani pani z dziekanatu, ani organizatorzy wyjazdu – nie pofatygowali się, aby jeszcze w sierpniu wysłać nam maila z wiadomością o tym wyjeździe. To sprawiło, że Erasmusy, które przyjechały wcześniej do Tuluzy, zdążyły się wpisać na listę wyjazdu, natomiast cała reszta niestety pozostała na równie długiej liście rezerwowych. Problem rozwiązałoby zapewne zwiększenie ilości miejsc, gdyż na ponad 300 Erasmusów przewidziano ich 140… Żenada. Jak tłumaczył mi kolega Thomas, nastąpiły „nieporozumienia” na linii organizatorzy-uczelnia, która nie podała, ilu Erasmusów przyjeżdża w tym roku. No i masz babo placek.

No ale dobrze, przebolałyśmy to, że Marta i inne Erasmusy jadą się smażyć i pływać, a przede wszystkim zwiedzać, i same zadecydowałyśmy, że wybierzemy się na wycieczkę poznawczą. Pożyczyłyśmy od Marty małą różową książeczkę-przewodnik, którą dostała w hotelu zaraz przy naszym wydziale. Znajduje się w niej 6 fajnie opracowanych tras, dość krótkich – akurat żeby zwiedzić, ale się nie zmęczyć za mocno. Trasy są tematyczne – raz idziemy po ogrodach, innym razem po muzeach czy kościołach. Miałyśmy szczęście, bo akurat w ten weekend wszystkie muzea były za darmo bądź za symboliczne 1 euro. Wszystko, co widziałyśmy, jest na zdjęciach, więc nie będę się rozpisywać na ten temat. Powiem tylko, że każda atrakcja bardzo dobrze zorganizowana, opisana, wypieszczona.



Następnego dnia również poszłyśmy z Karoliną zwiedzać, potem dołączyła do nas Sam. Było tragicznie gorąco więc usiadłyśmy sobie na jedno małe demi-peche, po czym już nic nam się nie chciało robić, więc wróciłyśmy do domu.

17.09 natomiast, w poniedziałek, poszłyśmy z dziewczynami załatwić sobie coś w rodzaju stypendium socjalnego. Działa tu instytucja zwana CAF, czyli Kasa Zasiłków Rodzinnych. Możemy od niej uzyskać zwrot części wydatków na mieszkanie, w zależności od tego, ile za nie płacimy. Znajomy, który płacił około 130 euro za akademik otrzymywał 30 euro zwrotu miesięcznie. Mam nadzieję, ze skoro płacę 226 euro, to dostanę dwa razy więcej. Ale droga, która prowadzi do otrzymywania owego stypendium, jest kręta i usiana mnóstwem biurokratycznych przeszkód. Po pierwsze, trzeba mieć ze sobą swój akt urodzenia, bądź jego kopię. Po wtóre, należy otworzyć konto we francuskim banku (chyba bezpłatne, no ale nowa rzecz do załatwienia). Kolejno, należy mieć: dowód osobisty, dowód ubezpieczenia (w naszym przypadku karta EKUZ), potwierdzenie zakwaterowania we Francji i pewnie jeszcze coś, o czym zapomniałam ;) W biurze CAF (bardzo dobrze zorganizowanym) dostajemy mnóstwo tabelek do wypełnienia, a także musimy coś podobnego wypełnić w Internecie. Pytają o każdy szczegół, typu zarobki rodziców, stan cywilny, przychody. W ogóle we Francji, jeśli chce się cokolwiek załatwić, nawet naukę języka na uczelni, to trzeba wypełnić wniosek. Dość obszerny, niestety, a wszystkie te wnioski są praktycznie takie same, różnią się jedynie ilością kartek :) Niestety jeszcze nie zebrałyśmy się, aby wnioski owe wypełnić, bo od ilości tabelek robi nam się niedobrze, no ale 60 euro piechotą nie chodzi… Wiec tak czy owak zrobić to będzie trzeba.

Po wizycie w CAFie skierowałyśmy swoje kroki na uniwerek, żeby odebrać legitymację studencką (w końcu!), a także załatwić kurs francuskiego za 150 euro…. (bez komentarza). Od pana w okienku (do którego prowadziła całkiem spora kolejka) otrzymałyśmy po formularzu (a jakże, oczywiście taki sam, jak mówiłam wcześniej), po czym poinstruował nas, gdzie mamy skierować swoje kroki, żeby zapłacić za kurs, oraz nakleił naklejkę, mówiącą, że mamy się tam stawić o godzinie 10:00.

Wieczorem natomiast poszliśmy nad rzekę – 3 dziewczyny i Zielak, czyli mieszanka wybuchowa do kwadratu. W poniedziałki w jednym z klubów na St Pierre jest taka promocja, że kupujesz jedno piwko, a drugie masz gratis. Fajna promocja ;) Tylko poranki (z zajęciami na 8:00) już nie są takie fajne niestety.

Następnego dnia stawiłyśmy się jak nas poinstruowano, na pierwszym piętrze. Natknęłyśmy się na sporą kolejkę, a do tego wszędzie na drzwiach sal były porozwieszane kartki ze strzałkami i napisami „STEP 1”, „STEP 2” itd. W salach, przy stolikach, siedzieli ludzie obsługujący kolejnych studentów w różnych sprawach – a to język, a to zakwaterowanie… Wzięłyśmy ze sobą uzupełnione wnioski wraz ze zdjęciem, przedstawiłyśmy – każda po kolei oczywiście – przy pierwszym okienku, pani zerknęła na niego, powiedziała, ze jeszcze podpis tutaj i powiedziała, że mogę przejść do kroku drugiego. Przeszłam korytarzem do sali z podobną ilością osób przyjmujących studentów, musiałam tam poczekać kolejne 10 minut, zasiadłam przy biurku, pani wzięła ode mnie wniosek, po czym zaczęła uzupełniać dane w komputerze. Marta miała mniej szczęścia, bo przy wypełnianiu jej wniosku wyskoczył jakiś błąd i nieco dłużej przytrzymano ją w tej sali. Po przepisaniu wniosku do systemu, skierowano mnie do kolejnego etapu, tym razem etapu płacenia za kurs. Ponieważ tylko Karolina posiadała kartę Visa, zapłaciła za naszą trójkę. Uradowane wyszłyśmy i skierowałyśmy się do sali wykładowej, gdyż na 11:00 szykował nam się wykład Libertes publiques z bardzo przystojnym wykładowcą ;) Po wykładzie pojechałyśmy do domu na obiad i wróciłyśmy na inny wykład o 15:30.

20 września wieczorem miałyśmy sobie gdzieś wyjść, ale dziewczyny nieco skapitulowały. Wracając od Karoliny usłyszałam jednak muzykę na IV piętrze akademika, więc zaszłam zobaczyć, co tam się dzieje. Okazało się, że było małe party, na którym była już poznana przez nas Polka, Ula z Wawy. Przyłączyłam się do biesiadującego na korytarzu grona, w sumie w całości francuskiego. Właściwie party nie różniło się wiele od tych w polskich akademikach – ludzie na korytarzu siedzą otoczeni piwkami, winem (wódki nie było, za to później wjechał Absynth i whisky), chipsami, naleśnikami, słodyczami. W sumie całkiem swojsko ;) No ale w miarę upływu czasu impreza nabierała tempa, chłopaki zaczęli grać w kapsle (to chyba ich kolejna ulubiona gra po bulach, widocznie Francuzi uwielbiają w coś uderzać lub strącać :D), a potem -  nie wiadomo skąd – wyjechał wózek z Lidla czy  innego sklepu. Stwierdziłam, ze jednak młodzież na świecie niczym się nie różni, wszędzie zachowuje się tak samo (przypominam, ze byliśmy na IV piętrze, a windy nie ma). Zanim się obejrzałam jeden z kolegów wyciągnął materac z łóżka w pokoju, który akurat był otwarty, położył go na samym końcu korytarza, w tym samym czasie po przeciwległej jego stronie już szykowali się śmiałkowie gotowi zakończyć swoją krótką lecz szybką podróż wózkiem na tymże materacu. Dalej pisać już chyba nie muszę, na szczęście skończyło się bez ofiar ;) Imprezka okazała się dla mnie o tyle owocna, że zauważyłam tam chłopaka z dobrym lustrem, jak się okazało – Njaka, który pochodzi z Madagaskaru ! No i po krótkiej rozmowie na fejsiku umówiłam się z nim z pstrykanie w przyszły weekend :) Cudownie, moja pierwsza sesja w Tuluzie.

Link:

niedziela, 16 września 2012

Elegancja - Francja


14.09.2012

W piątek wstałam później niż zwykle, bo o 11:00. Umówiłyśmy się z Karoliną na mały shopping i zwiedzanie miasta w jednym – w końcu musimy wiedzieć, gdzie co się znajduje w mieście, w którym spędzimy kolejne 90 dni.

Trafiłyśmy najpierw na Batę, gdzie rozpoczęłam poszukiwania butów na jesień. O dziwo, w porównaniu do cen w Polsce, po przeliczeniu są one tam takie same lub podobne. Torebka, którą sobie upatrzyłam, kosztowała 39,90 euro, czyli mniej więcej tyle samo co w Polsce (ok. 160 zł). Co do butów – identycznie. Karolina mówiła natomiast, że kupiła w H&M w Tuluzie spodnie, które po przeliczeniu kosztowały dokładnie tyle samo, co w Polsce. Konkluzja jest jedna, i to dość smutna – we Francji ludzie ubierają się za grosze. To trochę tak, jakby moja skórzana torba kosztowała 40 zł… Brzmi jak bajka? No cóż, tutaj to rzeczywistość ;)

Swoje dalsze kroki skierowałyśmy na cudowną uliczkę  St Rome, pokrążyłyśmy po niej jakąś godzinkę. Wypatrzyłam buty, ale wstrzymałam się z kupnem, bo sezon jeszcze się w sumie nie zaczął, więc później wybór będzie jeszcze większy. Uliczka St Rome usiana jest małymi sklepikami w stylu butików, jakie można spotkać koło Hali w Gdańsku Głównym. Jeden koło drugiego, praktycznie same ciuchy, buty i biżuteria. Gdzieniegdzie coś do jedzenia. Najczęściej spotykane ceny butów to 20 – 50 euro, ciuchów 10 - 50 euro. Zdarzają się też oczywiście ekstrawaganckie sklepy, gdzie ceny nie schodzą poniżej 90 euro, ale są w znacznej mniejszości.

W ogóle, co do mody we Francji. Uwaga – nie spotkałam tu osoby źle ubranej. Ta różnica uderza człowieka od razu po przyjeździe tutaj. Raczej nie zdarzają się tu osoby popełniające ubraniowe faux pas (skarpety czy rajstopy do sandałów, adidasy do spódniczki, elegancja koszula do dresu itd.), a także ubrane niemodnie (typowej „flaneli z PG” tu się nie spotka). Najbardziej pod wrażeniem jestem starszych pań i facetów w ogóle. Przede wszystkim dlatego, że:

1.       Starsze panie w niczym nie przypominają naszych polskich babuleniek, które chodzą przez cały rok w kraciastej prostej spódnicy i chustce na głowie, bo uważają, że i tak nikt na nie nie patrzy, więc po co mają dobrze wyglądać

2.       Starsze panie noszą się modnie – niekoniecznie drogo – ale nadążają za trendami, jednocześnie nie ubierają legginsów w cętki, co się niestety u nas także zdarza

3.       Ich mężowie nie drepczą za nimi w kultowych klapkach kubotach, ani nie noszą przesiąkniętych naftaliną półwiecznych marynarek, lecz ubierają miłe dla oka pola, lniane spodnie i półbuty

4.       Faceci natomiast – nie dość, że przystojni, to jeszcze niesamowicie ZADBANI. Matko, dlaczego tak nie ma w Polsce? DLACZEGO? Przecież połowa urody mężczyzny, to jego sposób ubierania się. Nie nosi się tu powyciąganych bluz z kapturem, które pamiętają czasy gimnazjum. Nie ma dzikich metalowców z włosami do pasa, pobrzękujących łańcuchami i w glanach, ani drechów (wyjątek stanowią czarnoskórzy, ale to zupełnie inna historia) – wydaje mi się, że Francuzi w pewnym wieku po prostu z tego wyrastają. Wg mnie to dobrze ;) Choć każdy może mieć inne zdanie.

Do tego wszystkiego Francuzi pięknie pachną. Na początku, jak przyjechałam, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak mocno czuję zapachy i od czego to zależy. Po jakimś czasie, razem z dziewczynami, doszłam do wniosku, że to jest po prostu kwestia tego, że Francuzi używają perfum w ilości znacznie większej niż Polacy. I nie, nie znaczy to, ze się nie myją ;) Po prostu lubią ładnie pachnieć. I to też jest cudowne. Aha, antyperspirantów też używają, bo mimo gorącego klimatu, ani razu nie czułam nieprzyjemnych zapachów, w odróżnieniu do tych w polskich autobusach na przykład…. No cóż, co kraj, to obyczaj ;)

W drodze powrotnej natomiast spotkałyśmy się z Martą i już razem wróciłyśmy do akademika.

Fotki:
https://picasaweb.google.com/100636724021697064035/Tuluza?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKCrk5nVuJC3YA&feat=directlink

sobota, 15 września 2012

Le Ramier


13.09.2012

W czwartek rano było jeszcze gorzej niż w środę, ponieważ było jeszcze chłodniej i... padało. A ja oczywiście w Polsce wypakowałam swoją parasolkę, bo miałam nadbagaż! No cóż, okutałam się chustką, założyłam płaszczyk wiosenno-jesienny i ruszyłam do Maka. Stanęłam na przystanku, już trochę przemoczona, gdy nagle zorientowałam się, że nie mam portfela a wraz z nim swojego biletu… No cóż, kto nie ma głowie, ten ma w nogach, wróciłam się, zmieniłam chustę na suchą, wzięłam portfel i znów ruszyłam na przystanek. Właściwie, to zapomnienie portfela było znaczące, ponieważ w Maku cały czas trwała awaria, więc równie dobrze mogłam w ogóle nie wychodzić. Na szczęście poratowała mnie Karolina, która ma neta dzięki hasłu otrzymanemu w spadku po naszym wspólnym znajomym, który był w Tuluzie rok wcześniej.

Na 12:30 miałyśmy wykład droit europeen. Wykładowca całkiem miły, mówił wyraźnie i dość wolno (połowa osób na sali to były Erasmusy), ale i tak było mi ciężko zrozumieć, więc wyłapywałam poszczególne słowa i próbowałam złapać sens. Po pół godzinie zaczęła mnie boleć głowa od ciągłego skupienia :P Nic dziwnego. Jedyny plus był taki, że przy tej chłodnej pogodzie sale się nie zdążyły nagrzać i było czym oddychać ;)

Następny wykład miałyśmy o 17:00, więc poszłam w przerwie do Carrefoura zakupić czajnik za 10 euro (grzałka doprowadzała mnie już do szału), a następnie wróciłam do akademika zrobić sobie obiad – po raz pierwszy od przyjazdu – własnoręcznie, od początku do końca, jakby to powiedział Łukasz – „na partyzanta”. Sól pożyczona od kolegi, olej od Karoliny, walka z grzejnikami, których kurki się nieco wytarły i widać jedynie, gdzie jest 0, a reszty numerków już nie :P Ale obiad wyszedł naprawdę smaczny (mimo całkowitego braku barw), więc nie jest jeszcze tak źle.

Następny wykład, philosophie du droit, był dla mnie bardziej zrozumiały. Może dlatego, że profesor mówił o Sokratesie i Platonie, o tym kim byli i co robili, o ich teoriach, a to jest w miarę podstawowe słownictwo (podkreślam : w miarę), ale może też dlatego, że zaczynałam się już osłuchiwać i zamiast pojedynczych słów zapisywałam normalne zdania. Zobaczymy, jak będzie na następnych wykładach, czyli we wtorek ;)
Po wykładzie poszłam na neta do Maka na Caffarelli, gdzie – ku mojemu zdumieniu – nie było żywej duszy :P Tym lepiej dla mnie ;)

Około 21:30 natomiast wpadły do mnie dziewczyny z winkiem, chwile później Zielak, bo się okazało, ze jest w Tuluzie na szkoleniu dla pilotów (cóż za zbieg okoliczności ;)). Zabawiliśmy w pokoju do północy, po czym skierowałyśmy swoje kroki do klubu Ramier (już bez Zielaka, bo grzecznie pojechał do hotelu, za to zgarnęłyśmy po drodze mentora Karoliny – Pierre’a). Klub dość spory, ale niestety, mimo, ze na plakatach było napisane, że to imprezka dla studentów, to nie dość że było sporo liceum, to jeszcze musiałyśmy zapłacić 5 euro za weście i po 1 euro za szatnię… Cóż, w życiu nie ma nic za darmo. Prawie ;) Tak czy owak, bawiłyśmy się bardzo dobrze, nie licząc dwukrotnego złapania mnie za tyłek i dość namolnego okazywania chęci nawiązania ze mną znajomości. Na szczęście Pierre dawał sobie radę z obroną ;)





Gdy zbliżała się 3:00 postanowiliśmy wrócić, także złapałyśmy swoje kurtki i wyszłyśmy przed klub, gdzie miał zajechać autobus. Nagle zrobił się straszny tłok, autobus się zjawił i zaczęła się walka o miejsca (nie, że siedzące, ale w ogóle o miejsca w autobusie!). Tłum napierał, kotłował się, kto zdołał wejść do autobusu tego po prostu wciągało do środka. Niestety, zostałyśmy rozdzielone – Martę porwał tłum w autobusie, a my z Karoliną zostałyśmy na zewnątrz, czego koniec końców nie żałowałyśmy, bo po 15 minutach miałyśmy komfortowy transport Noctambusem, aż pod sam akademik ;) Pierre natomiast wsiadł na rower na kartę i pojechał do domu.

Fotki:
https://picasaweb.google.com/100636724021697064035/Tuluza?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKCrk5nVuJC3YA&feat=directlink

piątek, 14 września 2012

Internetowe mecyje


12.09.2012

Środa była pierwszym zimnym dniem od mojego przyjazdu. Temperatura spadła, słońce schowało się za gęste chmury, a rano padał deszcz (przespałam na szczęście). Rano wybrałam się do Maka, ale na domiar złego coś strzeliło w net w Maku, bo nikt nie mógł się połączyć. Wkurzyłam się, bo to było właściwie jedyne, bliskie mojego akademika źródło darmowego porozumiewania się ze światem... Kolejne było w innym Maku, tuż obok naszej uczelni, więc nie zastanawiając się zbyt długo wsiadłam metro i zajechałam na stację Compans Caffarelli. Zawsze wiedziałam, że Mak we Francji jest oblegany, ale tylu ludzi na raz w tej restauracji jeszcze nie widziałam… Cudem znalazłam miejsce koło kontaktu (który był de facto w łazience, ale pociągnęłam kabel przez drzwi) i zaczęłam się modlić, żeby ta awaria nie objęła całej sieci McDonald’s. Na szczęście udało mi się połączyć ;) Moim głównym celem była powtórka gramatyki francuskiej, bo zamierzałam podejść do testu językowego, który kwalifikowałby mnie na dany poziom umiejętności. Ponadto, nie mam jeszcze numeru francuskiego…. Wiec wypadałoby sobie kupić jakąś kartę.

Po gruntownej, półgodzinnej powtórce ;P poszłam pisać test do Biblioteki Uniwersyteckiej. Posadzono mnie przed komputerem, nałożono słuchawki i odpalono stosowny program. Test składał się z 4 części, każda sprawdzała co innego – słuchanie, gramatykę, użyteczne zwroty dnia codziennego i słownictwo ogółem. Pytania od najłatwiejszych do naprawdę trudnych, na większość których zna się odpowiedź i zapewne udzieliłoby się poprawnej, gdyby nie presja czasu i tykający minutnik ;) Ale koniec końców zdałam na B1, czyli dokładnie ten poziom, na jakim byłam w Alliance Francaise.

Wieczorem natomiast zdecydowałyśmy wybrać się do centrum na piwko, góra trzy. Spotkałyśmy się tam z Sam, Brytyjką, która – tak jak my – jest Erasmusem. Spędziłyśmy z nią całkiem miły wieczór (Sam ma ogromne poczucie humoru i wyłapuje ironię, z czego byłyśmy całkiem zadowolone, bo wiadomo jak to jest zazwyczaj z brytyjskim poczuciem humoru; na dodatek nasza polska trójka ma dość sporo ironii w swoim humorze), najpierw siedząc w pubie, a właściwie w ogródku, bo – mimo, że wiało straszliwie nikt nie siedział w środku i prawie nie było tam krzeseł,  potem przeszłyśmy nad rzekę, gdzie – o dziwo – wiało dużo mniej, a następnie z naszym (ironicznie przezwanym) wodzirejem – Havierem, który nie jest ani studentem, ani nawet Erasmusem, ale chyba czuje się młodo i ma potrzebę otaczania się ludźmi – poszliśmy szukać imprezki. Skończyło się niestety na tym, że niegdzie nas nie wpuszczono, bo wszędzie było albo za dużo ludzi, albo za drogo… A do jednego można było wejść tylko mając parę (w naszym przypadku meską), i wcale nie chodziło o to, żeby przychodziły tam same pary, ale trzeba było sobie wśród tłumu oczekujacego na wejscie parę znaleźć (chore ;D)…
Zdegustowane zakończeniem tego dnia, wzięłyśmy taxówkę (wyszło po 7 euro na głowę) i wróciłyśmy do akademików.

PS. W pubie piłyśmy piwko z sokiem brzoskwiniowym. Pycha! Radzę spróbować, bo to miła odmiana od malinowego czy imbirowego.

czwartek, 13 września 2012

American dream i klimatyczna masakra


11.09.2012

Wtorek – jak już pisałam – to dzień grozy. Nastawiłam sobie budzik na 6:45, aby ze wszystkim zdążyć i stawić się na zajęciach na 8:00. Niestety moje plany pokrzyżował wczesnoporanny SMS Marty „Nie zwlokę się z łóżka, zbiórka o 10:25.” :D No cóż, co ja biedna będę sama robić na zajęciach? Przestawiłam budzik i poszłam spać dalej.

Gdy przyszłyśmy na zajęcia na 11, na sali było łącznie 6 osób (wliczając naszą trójkę, bo dołączyła do nas Karolina, Polka z Olsztyna). Poczekaliśmy jakieś 15 minut, po czym wkurzone wyszłyśmy. Zbliżała się pora lunchu, która dla Francuzów jest porą obiadową, dlatego nasze kroki skierowałyśmy do uczelnianej kafeterii, tej lepszej od tej, w której jadłam paskudną sałatkę. W Polsce jeszcze rzadko spotyka się takie typowe „amerykańskie” stołówki, tu natomiast są chyba na każdym wydziale. Powybierałyśmy sobie to, na co miałyśmy ochotę, czyli w moim przypadku była to rybka, kus-kus, surówka i jakieś jeszcze warzywa, mus jabłkowy i mały budyń, a za całość zapłaciłam 3 euro…  Opłaca się jadać w stołówkach, czasem w Polsce za tyle się nie zje ;) A było naprawdę pyszne.




Kolejny wykład zaczynał się o 14, także pomaszerowałyśmy na niego, i szczęśliwe, że sala pełna, zasiadłyśmy w ławkach (niemalże umierając z ciepła, bo – jak się okazało – na całej uczelni nie ma klimatyzacji; co za skandal, to już u nas jest, a nie ma takich upałów jak tu….). Przyszła jakaś pani, zaczęła coś mówić, ja zerknęłam na ekran komputera koleżanki poniżej (tu około 90% studentów pisze na lapkach, u nas koło 20%), a tam jak byk stoi „DROIT CIVIL”. Dziwne – mówię do Marty, a to nie miało być droit international privee? No miało.

 Co się okazało później, z niewiadomych względów część zajęć odwołano, a część przeniesiono lub zamieniono z innymi, ale tylko na ten tydzień. Po co? Dlaczego? Skąd informacje? Nie wiedziałyśmy, ale wiedziałyśmy za to, że na wykład na 17:00 już nie pójdziemy ;)

Fotki:
https://picasaweb.google.com/100636724021697064035/Tuluza?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKCrk5nVuJC3YA&feat=directlink

środa, 12 września 2012

Kochane zakupy


10.09.2012

Poniedziałki mamy wolne, więc można było się wyspać. Rano poszłam na neta, Marta do Lidla, a po południu wybrałyśmy się razem na mały shopping i na poznanie centrum. Postanowiłyśmy pokrążyć troszkę wokół Capitolu. Ponieważ Capitol był otwarty i to jeszcze za darmo (pas possible…), to weszłyśmy zwiedzić wnętrze. Naszym oczom ukazały się przepiękne malowidła ścienne i sufitowe w każdej, bogato zdobionej sali. Część z nich widać na zdjęciach, ale moja cudowna komórka nie daje sobie rady z innymi zdjęciami niż w dobrym, dziennym świetle, więc radzę zajrzeć do neta, jeśli chcecie zobaczyć prawdziwe piękno Capitolu.

Po Capitolu podreptałyśmy na shopping, odwiedzając najpierw bardzo posh galerię handlową, z której pochodzi zdjęcie dwóch torebek od Guess (jest z nich będzie moja, nie oprę się, niech no tylko grant przyjdzie ;D). Dlaczego, pytam się, dlaczego nie ma takich galerii w Polsce? Albo są gdzieś we wsi zwanej Warszawą? Tak pięknej bielizny u nas ze świecą szukać… Dziewczyny, jeśli chcecie kupić sobie coś naprawdę ślicznego, wybierzcie się na zakupy do Francji ;P Albo po prostu jak tu będziecie, to się wybierzcie na zakupy ;)



Po wyjściu z galerii udałyśmy się do sklepów nieco bardziej budżetowych, odpowiedników naszych h&m-ów oraz „niemarkowych” butików.  Cuś cudnego! Tu już nie oparłam się pokusie i wzbogaciłam moją szafę o nowe 3 rzeczy. Bardzo modne w tym sezonie są cętki. Jest ich wszędzie pełno, a nie powiem, żeby mi to jakoś przeszkadzało :P

Kolejne nasze kroki skierowałyśmy w poszukiwaniu „uliczki butików”, wydaje mi się, że Rue St Rome. Jak ją znalazłyśmy, postanowiłyśmy nigdzie nie wchodzić, bo za dużo rzeczy nas tam kusiło ;) Kolejną bardzo modną rzeczą w tym sezonie są sportowe buty na koturnie.  Nie wypowiadam się co o nich myślę, zwłaszcza, że któraś z Was, moje drogie, mogła już takie buty zakupić ;P Napiszę tylko, że koturn jest dość sprytnie ukryty, dlatego standardowi faceci najpewniej go nie zauważą ;) A same buty potrafią wyglądać jak np. zwykłe najki z przedłużoną cholewką, albo też być obszyte cekinami i innymi świecidełkami ułożonymi w rozmaite wzory – od Hello Kitty po flagę amerykańska… Choć chyba do Polski też już to dotarło, bo widziałam kilka przed wyjazdem tutaj, bynajmniej bez cekinów.


Link:

wtorek, 11 września 2012

Bezwstydne kratki


8.09.2012

Zapomniałam dodać w poprzednim poście, ze jadąc na Erasmusa do Tuluzy (a zapewne też w ogóle do Francji) warto zaopatrzyć się w kartę „Pastel”, której używa się w tych środkach transportu, gdzie widnieje nazwa własna „Tisseo”, więc praktycznie we wszystkich. Taka przyjemność kosztuje 8 euro, natomiast koszt biletu zależny jest – jak w Polsce – od czasu jego obowiązywania i od wieku właściciela. W moim przypadku (<26 lat) bilet 30-dniowy kosztował mnie 10 euro. Bardzo przydatna sprawa, zwłaszcza, ze tu się raczej wszędzie jeździ, bo jak się mieszka daleko od centrum, to innej opcji nie ma.

W sobotę wstałam koło 11, po czym wybrałam się z Martą do Lida (oczywiście autobusem). Za całość zakupów, dość sporo, bo wyszły mi dwie siaty, zapłaciłam 23 euro, czyli podobnie jak w Polsce. Oczywiście nie kupowałam kawioru i krewetek, ale równie dobre warzywa, owoce i wodę ;) Chleba i bułek z Lidla nie tknę, bo wszystko jest napompowane i pełne konserwantów, ale na szczęście są tutaj boulangerie, gdzie można kupić chyba każde pieczywo, przed wszystkim słynne bagietki.

Po powrocie poszłyśmy do Maka, gdzie spędziłyśmy całe popołudnie (powinnyśmy dostać jakąś złotą kartę, albo coś…), a wieczorem skosztowałyśmy winka zakupionego oczywiście w Lidlu. Moje było bardzo smaczne, obowiązkowe różowe półsłodkie, Marty chyba trochę  gorsze, bo nie dość że wytrawność determinowała smak, to jeszcze zaciągało siarką. No cóż, wiemy już, co omijać ;) Bo jak się okazało, cena nie zawsze jest wskaźnikiem jakości. Tutaj siekacze plasują się w okolicach 1-2,5 euro, wszystko co powyżej to już wina całkiem, całkiem oraz te z najwyższej półki. Najwidoczniej 3 euro to czasem również za mało jak na tutejsze wino.


9.09.2012

W poprzednim poście zapomniałam dopisać, ze poprzedniego wieczora, pijając winko siadłyśmy z Martą do układania naszego wspólnego planu zajęć. Wyszło nam całkiem sympatycznie, po 6 godzin akademickich w tygodniu, plus kurs francuskiego i jakiś sport. Nieźle ;) Ale jak będzie naprawdę, miało się okazać dopiero później.


W niedzielę we Francji wszystko jest zamknięte. „Wszystko” oznacza, że nawet muzea, o czym dowiedziałyśmy się nieco za późno, bo już w centrum Tuluzy, kiedy zaopatrzone w aparat i przewodniki chciałyśmy się nieco ukulturalnić (wg mnie to pomysł kompletnie do bani, żeby zamykać muzea w niedziele, skoro to jest druga połowa weekendu, a przecież w weekend jest najwięcej turystów…) No cóż, trudno, pozostało nam pochodzić nieco po mieście oraz odwiedzić ogromne parki.  Przeszłyśmy koło Palais de Justice, zrobiłyśmy obowiązkową foteczkę i pomaszerowałyśmy w kierunku Jardin des Plantes, pięknego, zadbanego parku, gdzie każdy mógł się wygodnie wyłożyć na trawce czy pograć w piłkę, a ponadto można było zobaczyć kilka zwierzątek, m.in. żółwie rzeczne i coś podobnego do karpia, czego w Polsce raczej się nigdzie indziej niż w ZOO nie uraczy. Wyraźnie odznacza się tutaj kult roweru, bo nawet jemu wystawiono tu pomnik z zieleniny ;) To we Francji jest bardzo sympatyczne, że wszędzie są punkty z rowerami do wynajęcia. Bierze się w jednym miejscu, a odstawia w drugim, niestety może zdarzyć się i tak, że w jakimś punkcie nie będzie już miejsca do przyczepienia, więc trzeba jechać dalej i szukać kolejnych, wolnych.
Dalsze swoje kroki skierowałyśmy na Grand Rond, które, ze względu na swoje rozmiary, na rondo nie wygląda ;) Gdy weszłyśmy do środka owego ronda, znalazłyśmy się w kolejnym parku, gdzie swoje prace i kramy rozstawili artyści wszelkiej maści, kręciła się też ogromna karuzela oraz co jakiś czas wybuchała wodą wysoka na kilkanaście bądź kilkadziesiąt metrów fontanna.



Po wyjściu z Grand Rond weszłyśmy prosto w jeszcze więcej kramów i stoisk, z jeszcze bardziej dziwaczną ekspozycją. Można było tu znaleźć wszystko, od mebli i strojów z epoki, przez zdezelowane harley’e, przez różnego rodzaju biżuterię, po przekąski. Istny pchli targ ;)

Ponieważ przez ten czas zdążyłyśmy już porządnie zgłodnieć, postanowiłyśmy wyhaczyć jakąś fajną knajpkę. Szłyśmy i szłyśmy, ale nic nie było widać (prócz jakiejś krewetkarni o zawrotnych cenach, nazywała się Mikado, tak jak restauracja Łukasza, więc zapamiętałam :P). W końcu na samym rogu wyłoniła się nam restauracja Les Americans, a że żołądki zdążyły nam już przyrosnąć do kręgosłupa, opadłyśmy na krzesła czekając na obsługę. Zamówiłam sobie pierś w miodzie z warzywami, co wyglądało tak, że powiedziałam pani po angielsku co chcę, ona zerknęła na kartę angielską i porównała ją z francuską. Marta również złożyła zamówienie i pozostało nam tylko czekać na posiłek. Jak w każdej szanującej się francuskiej restauracji, tak i tutaj podano nam „czasoumilacz”, przekąskę w postaci chipsów i precelków oraz – obowiązkowo - wodę. Po pierwszym kwadransie zaczęłyśmy się już troszkę niecierpliwić, ale brak jedzenia usprawiedliwiałyśmy tym, że jest sporo gości. Po drugim kwadransie czekania skończyły się przekąski, a wtedy miny nam nieco zrzedły.  Uśmiechnęłam się wymownie do obsługującej nas kelnerki, która jakby o czymś sobie przypomniała, i w połowie trzeciego kwadransa przyniosła nam dania. Uradowana, że już mogę zacząć jeść, dopiero po chwili zorientowałam się, że otrzymałam nie to, co zamawiałam, lecz udko w grzybach. Byłam tak głodna, ze postanowiłam nie interweniować w tej sprawie. Gdy skończyłyśmy posiłek, otrzymałyśmy w ramach przeprosin za opóźnienie zimną anyżówkę, całkiem smaczną. Ale nie mogłam oprzeć się pokusie, żeby nie powiedzieć kelnerce, że dania w karcie francuskiej i angielskiej nie są poukładane w taj samej kolejności ;) Gdy jej to powiedziałam (czego zrozumienie zajęło jej trochę, bo po angielsku to słabo mówiła, a ja po francusku tez nie zawsze umiem wytłumaczyć tak skomplikowane rzeczy :D) to zrobiła wielkie oczy i zaczęła przepraszać, i w konsekwencji otrzymałyśmy jeszcze gratis kawkę z ciasteczkiem ;)

Miałyśmy już serdecznie dość tkwienia w tej knajpie, bo spędziłyśmy tam dobre 1,5h, a na rachunek też czekałyśmy z 15 minut. Wstałam z miejsca i poszłam cyknąć fotkę knajpie, a tu nagle – fruu moja spódniczka podleciała do góry ukazując wszystkim wokoło moje granatowe majteczki w kwiatki… Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że we Francji, najczęściej przez metro, wywietrzniki klimatyzacji są w ziemi. I gdy tylko jakaś panna w spódniczce przejdzie po takiej, to wygląda jak niedoszła Marylin Monroe, tylko nieco mniej powabnie zapewne. Po piskach i podskakiwaniu jak oparzona w końcu udało mi się zejść z kratki (uwierzcie, przez pierwsze 1,5 sekundy ciężko się zorientować, dlaczego spódniczka, która dotychczas swobodnie zwisała teraz jest w kompletnie odwrotnym kierunku), i nie mogąc powstrzymać śmiechu, szczególnie od uradowanych min przebiegłych mężczyzn, którzy, znając sytuację, ulokowali się w ogródku dokładnie naprzeciwko kratki, stanęłam nieco z boku. Po niecałej minucie byłam świadkiem kolejnego ataku pisku. Bynajmniej, na szczęście, nie mojego ;)

Kolejne nasze kroki skierowałyśmy już do metra, zahaczając o przepiękną Cathedrale St-Etienne. Jedna z piękniejszych, jakie widziałam w życiu, choć wydaje mi się, ze ten odbiór był podkręcony nieco przez klimatyczną muzykę, którą można było usłyszeć przez głośniki. Przypomniała mi te wszystkie mistyczne utwory wykonywane przez nasz Chór. Łezka w oku się kręci :)
Po wyjściu z Katedry zdecydowałyśmy się jednak wracać autobusem, żeby pierwszy raz zobaczyć po drodze do akademika coś więcej niż tylko tunel. Jadąc besem mijałyśmy domy, bloki, sklepy, ale żadnych biurowców czy wielkiego centrum handlowego.

Wieczorem zdecydowałyśmy się podejść do Maka. Po drodze spotkałyśmy koleżankę Marty, Włoszkę (też Erasmus), która jest niesamowicie zorganizowana. Marta pokazała jej nasz plan zajęć i zapytała, które godziny zajęć ona wybrała. Włoszka z ogromnym zdziwieniem odparła, ze ona niczego nie wybierała, po prostu trzeba chodzić na wszystko. Jak to – na wszystko ?! No cóż, nasz bajeczny plan semestralnych wakacji legł w gruzach. Okazało się, że nie mamy prawa wyboru, lecz musimy chodzić na każde zajęcia, które są w planie. Ścięło nas to z nóg, bo wyszło na to, że będziemy spędzać na uczelni 12 godzin akademickich w tygodniu, plus oczywiście kurs i sport…. W tym momencie odechciało mi się Erasmusa ;) Patrząc na plan, stwierdzam, że moim „ulubionym” dniem jest wtorek. Zaczynam go o 6:45, aby być na uczelni na 8. Po czym zaczyna się tzw. kratka, czyli 1,5h zajęć i 1,5h przerwy, na zmianę, aż do 18:30. Żyć, nie umierać ;) Powodem takiego skupienia zajęć jest to, ze sesja u nas zaczyna się od 17.12, czyli (co najmniej) miesiąc wcześniej niż w Polsce. A godzin nadal tyle samo, więc trzeba wyrobić się w 3 miesiące z materiałem. My, studenci, cierpimy na tym, no ale powtarzam sobie, że jak już to wszystko przejdę, to będę miała więcej czasu później. Jakieś plusy przecież być muszą ;)

PS. Francuzi, jak każdy naród, mają swoje osobliwości. Jedną z nich jest sposób, w jaki okazują kobiecie zainteresowanie, czy też próbują zwrócić jej uwagę, gdy jadą samochodami, a ona idzie chodnikiem. Otóż, raczej nie trąbią, lecz mrugają światłami ;)

Dalej, we Francji, jeśli się kogoś poznaje, zwykle nie podaje mu się ręki. My, Polacy, nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, więc zdarza się sytuacja, kiedy któraś z nas wyciąga rękę, a Francuz/ka z naprzeciwka jest lekko zdezorientowana. Za to za rzecz zwykłą uchodzi całowanie się w oba policzki, na dzień dobry i dowiedzenia. I to zarówno przez kobiety jak i mężczyzn. Po prostu, nikogo to tu nie dziwi i już. Podoba mi się to o tyle, że tak jak w Polsce nigdy nie wiadomo ile razy dać komuś buziaka i dochodzi do dziwnych sytuacji, gdy ktoś się nadstawia a nie dostaje, albo dostaje a się nie szykował, natomiast tu wiadomo, że dwa i już.

Co do sygnalizacji świetlej, to jest ona chyba tylko pro forma. Właściwie mało kogo obchodzi, jakie jest światło, tzn. jeśli chodzi o przechodniów. Podróżujący autem jak najbardziej respektują światło czerwone, ale piesi absolutnie nie. I nie ma z tego powodu jakichś wypadków, po prostu kierowcy wiedzą, ze jak ich auta stoją, to jakiś przechodzień może w każdej niemalże chwili wyjść na drogę.


Fotki:
https://picasaweb.google.com/100636724021697064035/Tuluza?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKCrk5nVuJC3YA&feat=directlink

poniedziałek, 10 września 2012

Dziękuję, następny proszę!


7.09.2012
Jak się okazało, w akademiku nie mamy jeszcze internetu, ponieważ jako „nowe” studentki, nie posiadamy jeszcze legitymacji studenckiej. Z tego też powodu, za każdym razem, kiedy zachciałoby mi się skorzystać z internetu, muszę dylać do McDonaldsa, gdzie jest (o, radości moja) wi-fi. Tak też poczyniłam w piątkowy poranek. Koło 11:00, natomiast, wsiadłyśmy z Martą w metro, załatwić jeszcze kilka spraw, m.in. wniosek o legitymację właśnie. Panie w dziekanacie przemiłe, jak wszyscy urzędnicy tutaj, ale również jak wszyscy urzędnicy z niczym się nie spieszą. Bo komu się spieszy? Przecież mamy tyle czasu!
Gdy nadszedł czas obiadu, zawitałam do akademickiej kafeterii, która powitała mnie dość dużym wyborem dań, napojów i deserów. Nie wiem jednak co mnie podkusiło, aby spróbować „sałatki”, z której powinnam zrezygnować od razu, widząc przez opakowanie coś, co wyglądało jak kurczak potraktowany szatkownicą specjalnie dla osób mających problem z gryzieniem. Niestety, smakowało gorzej niż wyglądało, bo miało smak tuńczyka. Ale kukurydza była całkiem dobra. A panie z obsługi też bardzo miłe ;)
Na godzinę 14:00 Erasmusi stawić się mieli w konkretnym miejscu, aby wysłuchać pogadanki o możliwych do wybrania przez nas sportach, oczywiście płatnych (jak wszystko tu; tak sobie myślę, że gdyby Francuzom płacić za uśmiechanie się, to za to swoje słodkie „bonziuurr” ociekaliby złotem). Jakaż to jednak spotkała nas niespodzianka, gdy po wejściu do sali zobaczyliśmy stoły pełne pysznych ciast (wszystko kupione oczywiście, ale nadal bardzo smaczne), kawy, herbaty, soków i tak dalej. Wysłuchaliśmy trzech słów od naczelnej pani dziekanatowej, po czym przystąpiliśmy do konsumpcji oraz zawierania nowych znajomości. Znajomości na Erasmusie to PODSTAWA! Można dowiedzieć się wielu ciekawych i przydatnych rzeczy, np. kiedy kto organizuje jakąś imprezkę… ;) A tak serio, to przede wszystkim otrzaskać się z językami (bo poziom obu mi podskoczy, z czego jestem niesamowicie zadowolona) i otrzymać info o tych rzeczach, o których dziekanat nie raczył wspomnieć (a jest tego mnóstwo, jedna z głównych to taka, że mamy niemalże tygodniową przerwę od 29.10 do 1.11 :D, co sprawia, że jak przylatuję na wesele Roberta 24.10, to zostaję w Polsce aż do 4.11 ;))))
Wieczorem szykowała się nam jakaś imprezka, a że tu imprezy taneczne zaczynają się koło 24:00, to zdążyłam się jeszcze zdrzemnąć. W ogóle, sposób imprezowania Francuzów jest dość ciekawy. Mianowicie, preferują oni tzw. standing party, czyli po prostu stoją, piją, palą i gadają. I najśmieszniejsze jest to, że jak cały tłum ludzi stoi przed jakimś pubem, to nawet jeśli w środku gra muzyka, to nie ma tam nikogo! Podobnie było w Macedonii – gdy przebiliśmy się przez tłumek stojących, ciężko wybrać było lożę, bo każda wolna :P. A jak zaczęliśmy tańczyć, to Macedończycy byli całkowicie zdumieni ;) Tak też jest i tutaj, a na pytanie, gdzie znajduje się ZOOM Club, podobno największy i najpopularniejszy w mieście, wszyscy pytali „Quoi?” :D
Dlatego nasze imprezowanie zaczęłyśmy od kulturalnego Desperadosa pod mostem, a że w Tuluzie są mosty nie byle jakie, co na załączonych obrazkach widać, to świetnie nam się tam siedziało. Oczywiście do czasu, gdy ktoś raz i drugi nie ulżył swojemu pęcherzowi z mostu… Kultura przed duże K, jak wszędzie.
Jeśli chodzi o samą Garonę, to jest to rzeka dość szeroka, największa płynąca przez Tuluzę. Nurt ma spokojny, a w nocy wygląda tak pięknie, bo jest ciemno i nie widać tego całego brudu, który ze sobą niesie ;) Na szczęście nie ma komarów… Prócz Garony przez Tuluzę przepływają pomniejsze strumyki i kanały, np. Canal du Midi czy Canal de Brienne. Na obszarze ścisłego centrum Tuluzy, na całej rozciągłości Garony, ale od strony Capitolu, jest dużo miejsca miedzy murami obronnymi a rzeką, dlatego właśnie tam upatrzyli sobie miejsce spacerowicze i turyści. Co kilka metrów natknąć się można na parki, grupki i grupy, które piknikują, piją, grają i śpiewają. Wspaniałe miejsce ;)
Wracając do klubu. Jak już napisałam, nikt nie wiedział, gdzie jest. Dlatego zdecydowałyśmy się na drugiego Desperadosa (a liczą one około 750 ml, a w sklepie, w którym je kupiłyśmy kolejka sięgała ulicy, a panowie sprzedawcy otwierali piwa i wina na miejscu). Nie byłyśmy pewne, czy możemy pić alkohol w miejscu publicznym, mimo, że wszyscy do około tak właśnie robili, dlatego zapytałam się o to sympatycznie wyglądającego studenta, na co odpowiedział mi: „Tak, tak, możecie pić w miejscu publicznym, ale upewnijcie się, ze policja nie patrzy”. Czyli jesteśmy w domu ;)
Tej nocy, jak już wspominałam, napotkałyśmy ogromne tłumy stojące przed pubami, a gdy tylko zatrzymywałyśmy się szukając wzrokiem jakiejś miłej osoby, aby dopytać się o ZOOM Club, zaraz zaczepiali nas jacyś ludzie i zaczynała się rozmowa. To było dość niesamowite, bo właśnie tak to tu wygląda. Można to trochę porównać do randek „dziękuję, następny proszę!” ;) Wszyscy się mieszają, rozmawiają; poznaje się ludzi od metalurga po inżyniera czy lotnika.
Nie pisałam chyba jeszcze o przypadku metra. Właściwie nie musiałabym o tym pisać, gdybyśmy nie mieszkały na takim…. No właśnie. Ale że dojeżdżamy na przedostatni przystanek, oznacza to, ze mamy bardzo utrudniony powrót do akademika. I jeśli idziemy wieczorem na miasto, to albo imprezujemy w sposób stonowany (do 24) albo na całego, bo najwcześniejsze metro (na które schodzi się połowa imprezujących studentów, wiec jedziemy jak śledzie) jest o 5:15. Iście barbarzyńska pora, jeśli ma się ochotę wrócić do domu np. koło 3… Ale co zrobić. Podobno jest coś takiego jak Noctambus, który jeździ dokładnie w luce, ale musimy jeszcze to sprawdzić.
Akurat miałyśmy to szczęście, że niemalże do samego końca naszej podróży towarzyszył nam Fer (skrót od Fernando, jest z Hiszpanii), którego, razem z jego paczką, poznałyśmy jako ostatnich tej nocy. Po powrocie do akademika – jak i wcześniej – padłam nieżywa na łóżko ;)



Poczęstunek  ......................... i ....................... imprezka pod pięknym mostem ;)

Fotki:

niedziela, 9 września 2012

Wylot, przylot


6.09.2012
Pobudka o 5 rano nie jest tym, co lubię najbardziej, szczególnie jeśli wiem, że za kilkadziesiąt minut rozstrzygnie się, czy wypuszczą mnie z kraju z konkretnym nadbagażem… No ale jak, pytam się, JAK spakować się na pół roku mając w dyspozycji jedynie 23 kg bagażu „dużego” i 8 kg podręcznego? Ano nijak, chyba, że człowiekowi potrzebne do życia jest tylko mydło, szczoteczka do zębów i po jednej rzeczy z każdej części garderoby. Czyli definitywnie ja się nie zaliczam ;)

Całą podróż na lotnisko siedziałam jak na szpilkach, a na pytania odpowiadałam półsłówkami, na czym najbardziej chyba ucierpiał mój biedny Łukasz :P Na szczęście przy odprawie, mając do wyboru dwie panie i pana, wybrałam to ostatnie rozwiązanie i moje 24,5 kg poleciało bez dopłaty, a podręcznego nie ważyli wcale (2 kg za dużo lekką ręką). Po drugiej stronie „taśmy prawdy” poczułam taką ulgę, jak jeszcze nigdy.

Podróż odbyła się bez przygód, spokojnie wylądowaliśmy w Monachium, bodajże największym lotnisku w Europie. Gdy wsiadałam do samolotu do Tuluzy nagle napadły mnie dość paniczne myśli „A czy na pewno mój bagaż leci razem ze mną?” (dzięki, Ula :P) i na 5 minut przed wylotem poprosiłam bagażowego o przekopanie się przez miliard bagaży w celu upewnienia się, ze mój nie znajduje się w niewłaściwym samolocie. Na szczęście wszystko było ok, przemiły pan odnalazł moją walizę. Cóż, przezorny zawsze ubezpieczony ;) No, teraz to już tylko witaj Tuluzo.

 Widać wierzchołki gór :)


Po wylądowaniu zaczęłam krążyć po lotnisku w poszukiwaniu mojego bagażu, znalezienie którego okazało się być nie lada wyzwaniem. Razem z innymi współpasażerami tułaliśmy się od pasa do pasa, ponieważ żadnej informacji – na którym z ośmiu pasów będą nasze bagaże – nie było. W końcu udało mi się swój dorwać i skierowałam swoje kroki w kierunku wyjścia, by znów zacząć krążyć w poszukiwaniu autobusu, który mógłby mnie zawieźć do centrum. Po około 20 minutach (!) ciągania dwóch napakowanych walizek w paskudnym upale, udało mi się w końcu uzyskać informację, gdzie odjeżdża upragniony bus. Ze łzami w oczach zapłaciłam 5 euro za przejechanie 1 przystanku… Po czym stwierdziłam, że nie będę nic przeliczać bo popadnę w depresję ;)


Po przyjechaniu do centrum próbowałam się kierować wskazówkami, jakie pozostawiła nam pani z francuskiego dziekanatu, ale były one niezrozumiałe nawet dla mieszkańców Tuluzy, więc wolałam zaufać im samym, dzięki czemu w miarę sprawnie doszłam na Uniwerek. Tam spotkałam się z Martą, która przyjechała jakiś tydzień wcześniej. Załatwiłam formalności, po czym wsiadłam do metra i pojechałam walczyć o akademik. Podróż metrem trwała około 20 minut, co oznacza, ze właściwie trzeba było pojechać na drugi koniec miasta (peryferia, gdzie nawet warzywniaka nie ma…) Co się okazało na miejscu – system komputerowy w rejestracji padł i trzeba było poczekać, aż go naprawią, co spowodowało utworzenie się ogromniastej kolejki. Cóż, kolejna godzina w plecy, ale kto da radę jak nie ja ;) W końcu udało im się wszystko naprawić, a ja dostałam swój pokój z ruchomym łóżkiem na mięsień (Marta ma na przycisk :D). Jaki pokój – każdy widzi na załączonych obrazkach, ale muszę powiedzieć, że bardzo fajnie się tu mieszka. A przede wszystkim cicho, każdy tutaj szanuje spokój swój i innych, co rzadko się spotyka w Polsce.
Po rozpakowaniu się z przerażeniem odkryłam, ze najwięcej miejsca w mojej walizce zajmowały różnego rodzaju opakowania takie jak płyn do naczyń czy szampon, a ciuchy, które wzięłam, to może marne 5% mojej szafy…. Zatrważające! :D Niestety pralnia jest jedna na 3 akademiki, pralek jest 6 a do tego słono płatne… Więc chyba zainwestuję w miskę :)


Wieczorem Marta zaproponowała, aby wybrać się na integrację z innymi Erasmusami. Pojechałyśmy do centrum i szłyśmy sobie wspaniałymi starymi uliczkami, pięknie oświetlonymi, usianymi wieloma kafejkami, pubami i restauracjami. Doszłyśmy nad rzekę – Garonę, a widok zapierał dech w piersiach. Idealny na randki ;) Niestety koleżanka Marty trochę przekombinowała z tłumaczeniem, gdzie się znajduje cała grupa i przez dobre 45 minut krążyłyśmy z brzegu na brzeg w poszukiwaniu głośnej grupy międzynarodowej ;) W końcu się udało. Siadłyśmy nad brzegiem, poczęstowano nas francuskim winem (było świetne, takie bardzo owocowe), dałyśmy upust naszym talentom językowym… ^^ To jest tu cudowne, rozmawiamy we wszystkich trzech językach na raz – a to z sobą, a to z francuzami a to z Erasmusami, po angielsku. 

Po powrocie położyłam się na moim ruchomym łóżku i zasnęłam snem kamiennym ;)


Fotki:
https://picasaweb.google.com/100636724021697064035/Tuluza?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKCrk5nVuJC3YA&feat=directlink

Tytułem wstępu


Kochani, specjalnie dla Was piszę te słowa, żebyście wiedzieli co się u mnie dzieje i nie mówili, że wyjechałam i słuch po mnie zaginął ;) nie obiecuję regularnych notatek, bo przecież nie wyjechałam na pełne niespodziewanych przeżyć safari (szkoda ;)), ale przynajmniej raz w  tygodniu obiecuję naskrobać kilka ciekawych zdań.
Tutaj macie adres picasy ze zdjciami, będę go wklejać do każdego posta ;)

https://picasaweb.google.com/100636724021697064035/Tuluza?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKCrk5nVuJC3YA&feat=directlink

Także, miłego czytania i oglądania !
A-M