22.09.2012
Minęło
sporo dni od ostatniego posta, więc mam nadzieję, że niczego nie zapomnę ;)
15
września poszłyśmy z Karoliną odwiedzić muzea i inne atrakcje w centrum Tuluzy.
Marty z nami nie było, gdyż pojechała na weekend integracyjny nad morze. Warto
wspomnieć o przyczynie, dla której na owym weekendzie nie znalazłyśmy się także
my. Otóż – tak jak pisałam wcześniej, ogólnie pojęta organizacja
tutaj kuleje. Nikt więc – ani pani z dziekanatu, ani organizatorzy wyjazdu –
nie pofatygowali się, aby jeszcze w sierpniu wysłać nam maila z wiadomością o
tym wyjeździe. To sprawiło, że Erasmusy, które przyjechały wcześniej do Tuluzy,
zdążyły się wpisać na listę wyjazdu, natomiast cała reszta niestety pozostała
na równie długiej liście rezerwowych. Problem rozwiązałoby zapewne zwiększenie
ilości miejsc, gdyż na ponad 300 Erasmusów przewidziano ich 140… Żenada. Jak
tłumaczył mi kolega Thomas, nastąpiły „nieporozumienia” na linii organizatorzy-uczelnia,
która nie podała, ilu Erasmusów przyjeżdża w tym roku. No i masz babo placek.
No
ale dobrze, przebolałyśmy to, że Marta i inne Erasmusy jadą się smażyć i
pływać, a przede wszystkim zwiedzać, i same zadecydowałyśmy, że wybierzemy się
na wycieczkę poznawczą. Pożyczyłyśmy od Marty małą różową książeczkę-przewodnik,
którą dostała w hotelu zaraz przy naszym wydziale. Znajduje się w niej 6
fajnie opracowanych tras, dość krótkich – akurat żeby zwiedzić, ale się nie
zmęczyć za mocno. Trasy są tematyczne – raz idziemy po ogrodach, innym razem
po muzeach czy kościołach. Miałyśmy szczęście, bo akurat w ten weekend wszystkie
muzea były za darmo bądź za symboliczne 1 euro. Wszystko, co widziałyśmy, jest
na zdjęciach, więc nie będę się rozpisywać na ten temat. Powiem tylko, że każda
atrakcja bardzo dobrze zorganizowana, opisana, wypieszczona.
Następnego
dnia również poszłyśmy z Karoliną zwiedzać, potem dołączyła do nas Sam. Było
tragicznie gorąco więc usiadłyśmy sobie na jedno małe demi-peche, po czym już nic nam się nie chciało robić, więc
wróciłyśmy do domu.
17.09
natomiast, w poniedziałek, poszłyśmy z dziewczynami załatwić sobie coś w
rodzaju stypendium socjalnego. Działa tu instytucja zwana CAF, czyli Kasa
Zasiłków Rodzinnych. Możemy od niej uzyskać zwrot części wydatków na
mieszkanie, w zależności od tego, ile za nie płacimy. Znajomy, który płacił około
130 euro za akademik otrzymywał 30 euro zwrotu miesięcznie. Mam nadzieję, ze
skoro płacę 226 euro, to dostanę dwa razy więcej. Ale droga, która prowadzi do
otrzymywania owego stypendium, jest kręta i usiana mnóstwem biurokratycznych
przeszkód. Po pierwsze, trzeba mieć ze sobą swój akt urodzenia, bądź jego
kopię. Po wtóre, należy otworzyć konto we francuskim banku (chyba bezpłatne, no
ale nowa rzecz do załatwienia). Kolejno, należy mieć: dowód osobisty, dowód
ubezpieczenia (w naszym przypadku karta EKUZ), potwierdzenie zakwaterowania we
Francji i pewnie jeszcze coś, o czym zapomniałam ;) W biurze CAF (bardzo dobrze zorganizowanym)
dostajemy mnóstwo tabelek do wypełnienia, a także musimy coś podobnego wypełnić
w Internecie. Pytają o każdy szczegół, typu zarobki rodziców, stan cywilny,
przychody. W ogóle we Francji, jeśli chce się cokolwiek załatwić, nawet naukę
języka na uczelni, to trzeba wypełnić wniosek. Dość obszerny, niestety, a wszystkie
te wnioski są praktycznie takie same, różnią się jedynie ilością kartek :) Niestety
jeszcze nie zebrałyśmy się, aby wnioski owe wypełnić, bo od ilości tabelek robi
nam się niedobrze, no ale 60 euro piechotą nie chodzi… Wiec tak czy owak zrobić
to będzie trzeba.
Po
wizycie w CAFie skierowałyśmy swoje kroki na uniwerek, żeby odebrać legitymację
studencką (w końcu!), a także załatwić kurs francuskiego za 150 euro…. (bez komentarza).
Od pana w okienku (do którego prowadziła całkiem spora kolejka) otrzymałyśmy po
formularzu (a jakże, oczywiście taki sam, jak mówiłam wcześniej), po czym
poinstruował nas, gdzie mamy skierować swoje kroki, żeby zapłacić za kurs, oraz
nakleił naklejkę, mówiącą, że mamy się tam stawić o godzinie 10:00.
Wieczorem
natomiast poszliśmy nad rzekę – 3 dziewczyny i Zielak, czyli mieszanka wybuchowa
do kwadratu. W poniedziałki w jednym z klubów na St Pierre jest taka promocja,
że kupujesz jedno piwko, a drugie masz gratis. Fajna promocja ;) Tylko poranki
(z zajęciami na 8:00) już nie są takie fajne niestety.
Następnego
dnia stawiłyśmy się jak nas poinstruowano, na pierwszym piętrze. Natknęłyśmy
się na sporą kolejkę, a do tego wszędzie na drzwiach sal były porozwieszane
kartki ze strzałkami i napisami „STEP 1”, „STEP 2” itd. W salach, przy
stolikach, siedzieli ludzie obsługujący kolejnych studentów w różnych sprawach –
a to język, a to zakwaterowanie… Wzięłyśmy ze sobą uzupełnione wnioski wraz ze
zdjęciem, przedstawiłyśmy – każda po kolei oczywiście – przy pierwszym okienku,
pani zerknęła na niego, powiedziała, ze jeszcze podpis tutaj i powiedziała, że mogę
przejść do kroku drugiego. Przeszłam korytarzem do sali z podobną ilością osób przyjmujących
studentów, musiałam tam poczekać kolejne 10 minut, zasiadłam przy biurku, pani
wzięła ode mnie wniosek, po czym zaczęła uzupełniać dane w komputerze. Marta
miała mniej szczęścia, bo przy wypełnianiu jej wniosku wyskoczył jakiś błąd i
nieco dłużej przytrzymano ją w tej sali. Po przepisaniu wniosku do systemu,
skierowano mnie do kolejnego etapu, tym razem etapu płacenia za kurs. Ponieważ
tylko Karolina posiadała kartę Visa, zapłaciła za naszą trójkę. Uradowane
wyszłyśmy i skierowałyśmy się do sali wykładowej, gdyż na 11:00 szykował nam
się wykład Libertes publiques z
bardzo przystojnym wykładowcą ;) Po wykładzie pojechałyśmy do domu na obiad i
wróciłyśmy na inny wykład o 15:30.
20
września wieczorem miałyśmy sobie gdzieś wyjść, ale dziewczyny nieco skapitulowały.
Wracając od Karoliny usłyszałam jednak muzykę na IV piętrze akademika, więc
zaszłam zobaczyć, co tam się dzieje. Okazało się, że było małe party, na którym
była już poznana przez nas Polka, Ula z Wawy. Przyłączyłam się do biesiadującego
na korytarzu grona, w sumie w całości francuskiego. Właściwie party nie różniło
się wiele od tych w polskich akademikach – ludzie na korytarzu siedzą otoczeni
piwkami, winem (wódki nie było, za to później wjechał Absynth i whisky),
chipsami, naleśnikami, słodyczami. W sumie całkiem swojsko ;) No ale w miarę
upływu czasu impreza nabierała tempa, chłopaki zaczęli grać w kapsle (to chyba
ich kolejna ulubiona gra po bulach, widocznie Francuzi uwielbiają w coś uderzać
lub strącać :D), a potem - nie wiadomo
skąd – wyjechał wózek z Lidla czy innego
sklepu. Stwierdziłam, ze jednak młodzież na świecie niczym się nie różni,
wszędzie zachowuje się tak samo (przypominam, ze byliśmy na IV piętrze, a windy
nie ma). Zanim się obejrzałam jeden z kolegów wyciągnął materac z łóżka w
pokoju, który akurat był otwarty, położył go na samym końcu korytarza, w tym
samym czasie po przeciwległej jego stronie już szykowali się śmiałkowie gotowi
zakończyć swoją krótką lecz szybką podróż wózkiem na tymże materacu. Dalej
pisać już chyba nie muszę, na szczęście skończyło się bez ofiar ;) Imprezka
okazała się dla mnie o tyle owocna, że zauważyłam tam chłopaka z dobrym
lustrem, jak się okazało – Njaka, który pochodzi z Madagaskaru ! No i po
krótkiej rozmowie na fejsiku umówiłam się z nim z pstrykanie w przyszły weekend
:) Cudownie, moja pierwsza sesja w Tuluzie.
Link:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz