niedziela, 23 września 2012

Akademikowe szaleństwo


22.09.2012

Minęło sporo dni od ostatniego posta, więc mam nadzieję, że niczego nie zapomnę ;)

15 września poszłyśmy z Karoliną odwiedzić muzea i inne atrakcje w centrum Tuluzy. Marty z nami nie było, gdyż pojechała na weekend integracyjny nad morze. Warto wspomnieć o przyczynie, dla której na owym weekendzie nie znalazłyśmy się także my. Otóż – tak jak pisałam wcześniej, ogólnie pojęta organizacja tutaj kuleje. Nikt więc – ani pani z dziekanatu, ani organizatorzy wyjazdu – nie pofatygowali się, aby jeszcze w sierpniu wysłać nam maila z wiadomością o tym wyjeździe. To sprawiło, że Erasmusy, które przyjechały wcześniej do Tuluzy, zdążyły się wpisać na listę wyjazdu, natomiast cała reszta niestety pozostała na równie długiej liście rezerwowych. Problem rozwiązałoby zapewne zwiększenie ilości miejsc, gdyż na ponad 300 Erasmusów przewidziano ich 140… Żenada. Jak tłumaczył mi kolega Thomas, nastąpiły „nieporozumienia” na linii organizatorzy-uczelnia, która nie podała, ilu Erasmusów przyjeżdża w tym roku. No i masz babo placek.

No ale dobrze, przebolałyśmy to, że Marta i inne Erasmusy jadą się smażyć i pływać, a przede wszystkim zwiedzać, i same zadecydowałyśmy, że wybierzemy się na wycieczkę poznawczą. Pożyczyłyśmy od Marty małą różową książeczkę-przewodnik, którą dostała w hotelu zaraz przy naszym wydziale. Znajduje się w niej 6 fajnie opracowanych tras, dość krótkich – akurat żeby zwiedzić, ale się nie zmęczyć za mocno. Trasy są tematyczne – raz idziemy po ogrodach, innym razem po muzeach czy kościołach. Miałyśmy szczęście, bo akurat w ten weekend wszystkie muzea były za darmo bądź za symboliczne 1 euro. Wszystko, co widziałyśmy, jest na zdjęciach, więc nie będę się rozpisywać na ten temat. Powiem tylko, że każda atrakcja bardzo dobrze zorganizowana, opisana, wypieszczona.



Następnego dnia również poszłyśmy z Karoliną zwiedzać, potem dołączyła do nas Sam. Było tragicznie gorąco więc usiadłyśmy sobie na jedno małe demi-peche, po czym już nic nam się nie chciało robić, więc wróciłyśmy do domu.

17.09 natomiast, w poniedziałek, poszłyśmy z dziewczynami załatwić sobie coś w rodzaju stypendium socjalnego. Działa tu instytucja zwana CAF, czyli Kasa Zasiłków Rodzinnych. Możemy od niej uzyskać zwrot części wydatków na mieszkanie, w zależności od tego, ile za nie płacimy. Znajomy, który płacił około 130 euro za akademik otrzymywał 30 euro zwrotu miesięcznie. Mam nadzieję, ze skoro płacę 226 euro, to dostanę dwa razy więcej. Ale droga, która prowadzi do otrzymywania owego stypendium, jest kręta i usiana mnóstwem biurokratycznych przeszkód. Po pierwsze, trzeba mieć ze sobą swój akt urodzenia, bądź jego kopię. Po wtóre, należy otworzyć konto we francuskim banku (chyba bezpłatne, no ale nowa rzecz do załatwienia). Kolejno, należy mieć: dowód osobisty, dowód ubezpieczenia (w naszym przypadku karta EKUZ), potwierdzenie zakwaterowania we Francji i pewnie jeszcze coś, o czym zapomniałam ;) W biurze CAF (bardzo dobrze zorganizowanym) dostajemy mnóstwo tabelek do wypełnienia, a także musimy coś podobnego wypełnić w Internecie. Pytają o każdy szczegół, typu zarobki rodziców, stan cywilny, przychody. W ogóle we Francji, jeśli chce się cokolwiek załatwić, nawet naukę języka na uczelni, to trzeba wypełnić wniosek. Dość obszerny, niestety, a wszystkie te wnioski są praktycznie takie same, różnią się jedynie ilością kartek :) Niestety jeszcze nie zebrałyśmy się, aby wnioski owe wypełnić, bo od ilości tabelek robi nam się niedobrze, no ale 60 euro piechotą nie chodzi… Wiec tak czy owak zrobić to będzie trzeba.

Po wizycie w CAFie skierowałyśmy swoje kroki na uniwerek, żeby odebrać legitymację studencką (w końcu!), a także załatwić kurs francuskiego za 150 euro…. (bez komentarza). Od pana w okienku (do którego prowadziła całkiem spora kolejka) otrzymałyśmy po formularzu (a jakże, oczywiście taki sam, jak mówiłam wcześniej), po czym poinstruował nas, gdzie mamy skierować swoje kroki, żeby zapłacić za kurs, oraz nakleił naklejkę, mówiącą, że mamy się tam stawić o godzinie 10:00.

Wieczorem natomiast poszliśmy nad rzekę – 3 dziewczyny i Zielak, czyli mieszanka wybuchowa do kwadratu. W poniedziałki w jednym z klubów na St Pierre jest taka promocja, że kupujesz jedno piwko, a drugie masz gratis. Fajna promocja ;) Tylko poranki (z zajęciami na 8:00) już nie są takie fajne niestety.

Następnego dnia stawiłyśmy się jak nas poinstruowano, na pierwszym piętrze. Natknęłyśmy się na sporą kolejkę, a do tego wszędzie na drzwiach sal były porozwieszane kartki ze strzałkami i napisami „STEP 1”, „STEP 2” itd. W salach, przy stolikach, siedzieli ludzie obsługujący kolejnych studentów w różnych sprawach – a to język, a to zakwaterowanie… Wzięłyśmy ze sobą uzupełnione wnioski wraz ze zdjęciem, przedstawiłyśmy – każda po kolei oczywiście – przy pierwszym okienku, pani zerknęła na niego, powiedziała, ze jeszcze podpis tutaj i powiedziała, że mogę przejść do kroku drugiego. Przeszłam korytarzem do sali z podobną ilością osób przyjmujących studentów, musiałam tam poczekać kolejne 10 minut, zasiadłam przy biurku, pani wzięła ode mnie wniosek, po czym zaczęła uzupełniać dane w komputerze. Marta miała mniej szczęścia, bo przy wypełnianiu jej wniosku wyskoczył jakiś błąd i nieco dłużej przytrzymano ją w tej sali. Po przepisaniu wniosku do systemu, skierowano mnie do kolejnego etapu, tym razem etapu płacenia za kurs. Ponieważ tylko Karolina posiadała kartę Visa, zapłaciła za naszą trójkę. Uradowane wyszłyśmy i skierowałyśmy się do sali wykładowej, gdyż na 11:00 szykował nam się wykład Libertes publiques z bardzo przystojnym wykładowcą ;) Po wykładzie pojechałyśmy do domu na obiad i wróciłyśmy na inny wykład o 15:30.

20 września wieczorem miałyśmy sobie gdzieś wyjść, ale dziewczyny nieco skapitulowały. Wracając od Karoliny usłyszałam jednak muzykę na IV piętrze akademika, więc zaszłam zobaczyć, co tam się dzieje. Okazało się, że było małe party, na którym była już poznana przez nas Polka, Ula z Wawy. Przyłączyłam się do biesiadującego na korytarzu grona, w sumie w całości francuskiego. Właściwie party nie różniło się wiele od tych w polskich akademikach – ludzie na korytarzu siedzą otoczeni piwkami, winem (wódki nie było, za to później wjechał Absynth i whisky), chipsami, naleśnikami, słodyczami. W sumie całkiem swojsko ;) No ale w miarę upływu czasu impreza nabierała tempa, chłopaki zaczęli grać w kapsle (to chyba ich kolejna ulubiona gra po bulach, widocznie Francuzi uwielbiają w coś uderzać lub strącać :D), a potem -  nie wiadomo skąd – wyjechał wózek z Lidla czy  innego sklepu. Stwierdziłam, ze jednak młodzież na świecie niczym się nie różni, wszędzie zachowuje się tak samo (przypominam, ze byliśmy na IV piętrze, a windy nie ma). Zanim się obejrzałam jeden z kolegów wyciągnął materac z łóżka w pokoju, który akurat był otwarty, położył go na samym końcu korytarza, w tym samym czasie po przeciwległej jego stronie już szykowali się śmiałkowie gotowi zakończyć swoją krótką lecz szybką podróż wózkiem na tymże materacu. Dalej pisać już chyba nie muszę, na szczęście skończyło się bez ofiar ;) Imprezka okazała się dla mnie o tyle owocna, że zauważyłam tam chłopaka z dobrym lustrem, jak się okazało – Njaka, który pochodzi z Madagaskaru ! No i po krótkiej rozmowie na fejsiku umówiłam się z nim z pstrykanie w przyszły weekend :) Cudownie, moja pierwsza sesja w Tuluzie.

Link:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz