7.09.2012
Jak
się okazało, w akademiku nie mamy jeszcze internetu, ponieważ jako „nowe”
studentki, nie posiadamy jeszcze legitymacji studenckiej. Z tego też powodu, za
każdym razem, kiedy zachciałoby mi się skorzystać z internetu, muszę dylać do
McDonaldsa, gdzie jest (o, radości moja) wi-fi. Tak też poczyniłam w piątkowy
poranek. Koło 11:00, natomiast, wsiadłyśmy z Martą w metro, załatwić jeszcze kilka
spraw, m.in. wniosek o legitymację właśnie. Panie w dziekanacie przemiłe, jak
wszyscy urzędnicy tutaj, ale również jak wszyscy urzędnicy z niczym się nie
spieszą. Bo komu się spieszy? Przecież mamy tyle czasu!
Gdy
nadszedł czas obiadu, zawitałam do akademickiej kafeterii, która powitała mnie
dość dużym wyborem dań, napojów i deserów. Nie wiem jednak co mnie podkusiło,
aby spróbować „sałatki”, z której powinnam zrezygnować od razu, widząc przez
opakowanie coś, co wyglądało jak kurczak potraktowany szatkownicą specjalnie
dla osób mających problem z gryzieniem. Niestety, smakowało gorzej niż
wyglądało, bo miało smak tuńczyka. Ale kukurydza była całkiem dobra. A panie z
obsługi też bardzo miłe ;)
Na
godzinę 14:00 Erasmusi stawić się mieli w konkretnym miejscu, aby wysłuchać
pogadanki o możliwych do wybrania przez nas sportach, oczywiście płatnych (jak wszystko
tu; tak sobie myślę, że gdyby Francuzom płacić za uśmiechanie się, to za to
swoje słodkie „bonziuurr” ociekaliby złotem). Jakaż to jednak spotkała nas
niespodzianka, gdy po wejściu do sali zobaczyliśmy stoły pełne pysznych ciast (wszystko
kupione oczywiście, ale nadal bardzo smaczne), kawy, herbaty, soków i tak
dalej. Wysłuchaliśmy trzech słów od naczelnej pani dziekanatowej, po czym przystąpiliśmy
do konsumpcji oraz zawierania nowych znajomości. Znajomości na Erasmusie to
PODSTAWA! Można dowiedzieć się wielu ciekawych i przydatnych rzeczy, np. kiedy
kto organizuje jakąś imprezkę… ;) A tak serio, to przede wszystkim otrzaskać
się z językami (bo poziom obu mi podskoczy, z czego jestem niesamowicie
zadowolona) i otrzymać info o tych rzeczach, o których dziekanat nie raczył
wspomnieć (a jest tego mnóstwo, jedna z głównych to taka, że mamy niemalże
tygodniową przerwę od 29.10 do 1.11 :D, co sprawia, że jak przylatuję na wesele
Roberta 24.10, to zostaję w Polsce aż do 4.11 ;))))
Wieczorem
szykowała się nam jakaś imprezka, a że tu imprezy taneczne zaczynają się koło
24:00, to zdążyłam się jeszcze zdrzemnąć. W ogóle, sposób imprezowania
Francuzów jest dość ciekawy. Mianowicie, preferują oni tzw. standing party, czyli po prostu stoją,
piją, palą i gadają. I najśmieszniejsze jest to, że jak cały tłum ludzi stoi
przed jakimś pubem, to nawet jeśli w środku gra muzyka, to nie ma tam nikogo!
Podobnie było w Macedonii – gdy przebiliśmy się przez tłumek stojących, ciężko
wybrać było lożę, bo każda wolna :P. A jak zaczęliśmy tańczyć, to Macedończycy
byli całkowicie zdumieni ;) Tak też jest i tutaj, a na pytanie, gdzie znajduje
się ZOOM Club, podobno największy i najpopularniejszy w mieście, wszyscy pytali
„Quoi?” :D
Dlatego
nasze imprezowanie zaczęłyśmy od kulturalnego Desperadosa pod mostem, a że w
Tuluzie są mosty nie byle jakie, co na załączonych obrazkach widać, to świetnie
nam się tam siedziało. Oczywiście do czasu, gdy ktoś raz i drugi nie ulżył swojemu
pęcherzowi z mostu… Kultura przed duże K, jak wszędzie.
Jeśli
chodzi o samą Garonę, to jest to rzeka dość szeroka, największa płynąca przez
Tuluzę. Nurt ma spokojny, a w nocy wygląda tak pięknie, bo jest ciemno i nie
widać tego całego brudu, który ze sobą niesie ;) Na szczęście nie ma komarów…
Prócz Garony przez Tuluzę przepływają pomniejsze strumyki i kanały, np. Canal
du Midi czy Canal de Brienne. Na obszarze ścisłego centrum Tuluzy, na całej
rozciągłości Garony, ale od strony Capitolu, jest dużo miejsca miedzy murami
obronnymi a rzeką, dlatego właśnie tam upatrzyli sobie miejsce spacerowicze i
turyści. Co kilka metrów natknąć się można na parki, grupki i grupy, które
piknikują, piją, grają i śpiewają. Wspaniałe miejsce ;)
Wracając
do klubu. Jak już napisałam, nikt nie wiedział, gdzie jest. Dlatego
zdecydowałyśmy się na drugiego Desperadosa (a liczą one około 750 ml, a w
sklepie, w którym je kupiłyśmy kolejka sięgała ulicy, a panowie sprzedawcy
otwierali piwa i wina na miejscu). Nie byłyśmy pewne, czy możemy pić alkohol w
miejscu publicznym, mimo, że wszyscy do około tak właśnie robili, dlatego
zapytałam się o to sympatycznie wyglądającego studenta, na co odpowiedział mi: „Tak,
tak, możecie pić w miejscu publicznym, ale upewnijcie się, ze policja nie
patrzy”. Czyli jesteśmy w domu ;)
Tej
nocy, jak już wspominałam, napotkałyśmy ogromne tłumy stojące przed pubami, a
gdy tylko zatrzymywałyśmy się szukając wzrokiem jakiejś miłej osoby, aby
dopytać się o ZOOM Club, zaraz zaczepiali nas jacyś ludzie i zaczynała się
rozmowa. To było dość niesamowite, bo właśnie tak to tu wygląda. Można to
trochę porównać do randek „dziękuję, następny proszę!” ;) Wszyscy się mieszają,
rozmawiają; poznaje się ludzi od metalurga po inżyniera czy lotnika.
Nie
pisałam chyba jeszcze o przypadku metra. Właściwie nie musiałabym o tym pisać,
gdybyśmy nie mieszkały na takim…. No właśnie. Ale że dojeżdżamy na przedostatni
przystanek, oznacza to, ze mamy bardzo utrudniony powrót do akademika. I jeśli
idziemy wieczorem na miasto, to albo imprezujemy w sposób stonowany (do 24)
albo na całego, bo najwcześniejsze metro (na które schodzi się połowa
imprezujących studentów, wiec jedziemy jak śledzie) jest o 5:15. Iście
barbarzyńska pora, jeśli ma się ochotę wrócić do domu np. koło 3… Ale co
zrobić. Podobno jest coś takiego jak Noctambus, który jeździ dokładnie w luce,
ale musimy jeszcze to sprawdzić.
Akurat
miałyśmy to szczęście, że niemalże do samego końca naszej podróży towarzyszył nam
Fer (skrót od Fernando, jest z Hiszpanii), którego, razem z jego paczką,
poznałyśmy jako ostatnich tej nocy. Po powrocie do akademika – jak i wcześniej –
padłam nieżywa na łóżko ;)
Poczęstunek ......................... i ....................... imprezka pod pięknym mostem ;)
Fotki:
Fotki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz