poniedziałek, 10 września 2012

Dziękuję, następny proszę!


7.09.2012
Jak się okazało, w akademiku nie mamy jeszcze internetu, ponieważ jako „nowe” studentki, nie posiadamy jeszcze legitymacji studenckiej. Z tego też powodu, za każdym razem, kiedy zachciałoby mi się skorzystać z internetu, muszę dylać do McDonaldsa, gdzie jest (o, radości moja) wi-fi. Tak też poczyniłam w piątkowy poranek. Koło 11:00, natomiast, wsiadłyśmy z Martą w metro, załatwić jeszcze kilka spraw, m.in. wniosek o legitymację właśnie. Panie w dziekanacie przemiłe, jak wszyscy urzędnicy tutaj, ale również jak wszyscy urzędnicy z niczym się nie spieszą. Bo komu się spieszy? Przecież mamy tyle czasu!
Gdy nadszedł czas obiadu, zawitałam do akademickiej kafeterii, która powitała mnie dość dużym wyborem dań, napojów i deserów. Nie wiem jednak co mnie podkusiło, aby spróbować „sałatki”, z której powinnam zrezygnować od razu, widząc przez opakowanie coś, co wyglądało jak kurczak potraktowany szatkownicą specjalnie dla osób mających problem z gryzieniem. Niestety, smakowało gorzej niż wyglądało, bo miało smak tuńczyka. Ale kukurydza była całkiem dobra. A panie z obsługi też bardzo miłe ;)
Na godzinę 14:00 Erasmusi stawić się mieli w konkretnym miejscu, aby wysłuchać pogadanki o możliwych do wybrania przez nas sportach, oczywiście płatnych (jak wszystko tu; tak sobie myślę, że gdyby Francuzom płacić za uśmiechanie się, to za to swoje słodkie „bonziuurr” ociekaliby złotem). Jakaż to jednak spotkała nas niespodzianka, gdy po wejściu do sali zobaczyliśmy stoły pełne pysznych ciast (wszystko kupione oczywiście, ale nadal bardzo smaczne), kawy, herbaty, soków i tak dalej. Wysłuchaliśmy trzech słów od naczelnej pani dziekanatowej, po czym przystąpiliśmy do konsumpcji oraz zawierania nowych znajomości. Znajomości na Erasmusie to PODSTAWA! Można dowiedzieć się wielu ciekawych i przydatnych rzeczy, np. kiedy kto organizuje jakąś imprezkę… ;) A tak serio, to przede wszystkim otrzaskać się z językami (bo poziom obu mi podskoczy, z czego jestem niesamowicie zadowolona) i otrzymać info o tych rzeczach, o których dziekanat nie raczył wspomnieć (a jest tego mnóstwo, jedna z głównych to taka, że mamy niemalże tygodniową przerwę od 29.10 do 1.11 :D, co sprawia, że jak przylatuję na wesele Roberta 24.10, to zostaję w Polsce aż do 4.11 ;))))
Wieczorem szykowała się nam jakaś imprezka, a że tu imprezy taneczne zaczynają się koło 24:00, to zdążyłam się jeszcze zdrzemnąć. W ogóle, sposób imprezowania Francuzów jest dość ciekawy. Mianowicie, preferują oni tzw. standing party, czyli po prostu stoją, piją, palą i gadają. I najśmieszniejsze jest to, że jak cały tłum ludzi stoi przed jakimś pubem, to nawet jeśli w środku gra muzyka, to nie ma tam nikogo! Podobnie było w Macedonii – gdy przebiliśmy się przez tłumek stojących, ciężko wybrać było lożę, bo każda wolna :P. A jak zaczęliśmy tańczyć, to Macedończycy byli całkowicie zdumieni ;) Tak też jest i tutaj, a na pytanie, gdzie znajduje się ZOOM Club, podobno największy i najpopularniejszy w mieście, wszyscy pytali „Quoi?” :D
Dlatego nasze imprezowanie zaczęłyśmy od kulturalnego Desperadosa pod mostem, a że w Tuluzie są mosty nie byle jakie, co na załączonych obrazkach widać, to świetnie nam się tam siedziało. Oczywiście do czasu, gdy ktoś raz i drugi nie ulżył swojemu pęcherzowi z mostu… Kultura przed duże K, jak wszędzie.
Jeśli chodzi o samą Garonę, to jest to rzeka dość szeroka, największa płynąca przez Tuluzę. Nurt ma spokojny, a w nocy wygląda tak pięknie, bo jest ciemno i nie widać tego całego brudu, który ze sobą niesie ;) Na szczęście nie ma komarów… Prócz Garony przez Tuluzę przepływają pomniejsze strumyki i kanały, np. Canal du Midi czy Canal de Brienne. Na obszarze ścisłego centrum Tuluzy, na całej rozciągłości Garony, ale od strony Capitolu, jest dużo miejsca miedzy murami obronnymi a rzeką, dlatego właśnie tam upatrzyli sobie miejsce spacerowicze i turyści. Co kilka metrów natknąć się można na parki, grupki i grupy, które piknikują, piją, grają i śpiewają. Wspaniałe miejsce ;)
Wracając do klubu. Jak już napisałam, nikt nie wiedział, gdzie jest. Dlatego zdecydowałyśmy się na drugiego Desperadosa (a liczą one około 750 ml, a w sklepie, w którym je kupiłyśmy kolejka sięgała ulicy, a panowie sprzedawcy otwierali piwa i wina na miejscu). Nie byłyśmy pewne, czy możemy pić alkohol w miejscu publicznym, mimo, że wszyscy do około tak właśnie robili, dlatego zapytałam się o to sympatycznie wyglądającego studenta, na co odpowiedział mi: „Tak, tak, możecie pić w miejscu publicznym, ale upewnijcie się, ze policja nie patrzy”. Czyli jesteśmy w domu ;)
Tej nocy, jak już wspominałam, napotkałyśmy ogromne tłumy stojące przed pubami, a gdy tylko zatrzymywałyśmy się szukając wzrokiem jakiejś miłej osoby, aby dopytać się o ZOOM Club, zaraz zaczepiali nas jacyś ludzie i zaczynała się rozmowa. To było dość niesamowite, bo właśnie tak to tu wygląda. Można to trochę porównać do randek „dziękuję, następny proszę!” ;) Wszyscy się mieszają, rozmawiają; poznaje się ludzi od metalurga po inżyniera czy lotnika.
Nie pisałam chyba jeszcze o przypadku metra. Właściwie nie musiałabym o tym pisać, gdybyśmy nie mieszkały na takim…. No właśnie. Ale że dojeżdżamy na przedostatni przystanek, oznacza to, ze mamy bardzo utrudniony powrót do akademika. I jeśli idziemy wieczorem na miasto, to albo imprezujemy w sposób stonowany (do 24) albo na całego, bo najwcześniejsze metro (na które schodzi się połowa imprezujących studentów, wiec jedziemy jak śledzie) jest o 5:15. Iście barbarzyńska pora, jeśli ma się ochotę wrócić do domu np. koło 3… Ale co zrobić. Podobno jest coś takiego jak Noctambus, który jeździ dokładnie w luce, ale musimy jeszcze to sprawdzić.
Akurat miałyśmy to szczęście, że niemalże do samego końca naszej podróży towarzyszył nam Fer (skrót od Fernando, jest z Hiszpanii), którego, razem z jego paczką, poznałyśmy jako ostatnich tej nocy. Po powrocie do akademika – jak i wcześniej – padłam nieżywa na łóżko ;)



Poczęstunek  ......................... i ....................... imprezka pod pięknym mostem ;)

Fotki:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz