wtorek, 11 września 2012

Bezwstydne kratki


8.09.2012

Zapomniałam dodać w poprzednim poście, ze jadąc na Erasmusa do Tuluzy (a zapewne też w ogóle do Francji) warto zaopatrzyć się w kartę „Pastel”, której używa się w tych środkach transportu, gdzie widnieje nazwa własna „Tisseo”, więc praktycznie we wszystkich. Taka przyjemność kosztuje 8 euro, natomiast koszt biletu zależny jest – jak w Polsce – od czasu jego obowiązywania i od wieku właściciela. W moim przypadku (<26 lat) bilet 30-dniowy kosztował mnie 10 euro. Bardzo przydatna sprawa, zwłaszcza, ze tu się raczej wszędzie jeździ, bo jak się mieszka daleko od centrum, to innej opcji nie ma.

W sobotę wstałam koło 11, po czym wybrałam się z Martą do Lida (oczywiście autobusem). Za całość zakupów, dość sporo, bo wyszły mi dwie siaty, zapłaciłam 23 euro, czyli podobnie jak w Polsce. Oczywiście nie kupowałam kawioru i krewetek, ale równie dobre warzywa, owoce i wodę ;) Chleba i bułek z Lidla nie tknę, bo wszystko jest napompowane i pełne konserwantów, ale na szczęście są tutaj boulangerie, gdzie można kupić chyba każde pieczywo, przed wszystkim słynne bagietki.

Po powrocie poszłyśmy do Maka, gdzie spędziłyśmy całe popołudnie (powinnyśmy dostać jakąś złotą kartę, albo coś…), a wieczorem skosztowałyśmy winka zakupionego oczywiście w Lidlu. Moje było bardzo smaczne, obowiązkowe różowe półsłodkie, Marty chyba trochę  gorsze, bo nie dość że wytrawność determinowała smak, to jeszcze zaciągało siarką. No cóż, wiemy już, co omijać ;) Bo jak się okazało, cena nie zawsze jest wskaźnikiem jakości. Tutaj siekacze plasują się w okolicach 1-2,5 euro, wszystko co powyżej to już wina całkiem, całkiem oraz te z najwyższej półki. Najwidoczniej 3 euro to czasem również za mało jak na tutejsze wino.


9.09.2012

W poprzednim poście zapomniałam dopisać, ze poprzedniego wieczora, pijając winko siadłyśmy z Martą do układania naszego wspólnego planu zajęć. Wyszło nam całkiem sympatycznie, po 6 godzin akademickich w tygodniu, plus kurs francuskiego i jakiś sport. Nieźle ;) Ale jak będzie naprawdę, miało się okazać dopiero później.


W niedzielę we Francji wszystko jest zamknięte. „Wszystko” oznacza, że nawet muzea, o czym dowiedziałyśmy się nieco za późno, bo już w centrum Tuluzy, kiedy zaopatrzone w aparat i przewodniki chciałyśmy się nieco ukulturalnić (wg mnie to pomysł kompletnie do bani, żeby zamykać muzea w niedziele, skoro to jest druga połowa weekendu, a przecież w weekend jest najwięcej turystów…) No cóż, trudno, pozostało nam pochodzić nieco po mieście oraz odwiedzić ogromne parki.  Przeszłyśmy koło Palais de Justice, zrobiłyśmy obowiązkową foteczkę i pomaszerowałyśmy w kierunku Jardin des Plantes, pięknego, zadbanego parku, gdzie każdy mógł się wygodnie wyłożyć na trawce czy pograć w piłkę, a ponadto można było zobaczyć kilka zwierzątek, m.in. żółwie rzeczne i coś podobnego do karpia, czego w Polsce raczej się nigdzie indziej niż w ZOO nie uraczy. Wyraźnie odznacza się tutaj kult roweru, bo nawet jemu wystawiono tu pomnik z zieleniny ;) To we Francji jest bardzo sympatyczne, że wszędzie są punkty z rowerami do wynajęcia. Bierze się w jednym miejscu, a odstawia w drugim, niestety może zdarzyć się i tak, że w jakimś punkcie nie będzie już miejsca do przyczepienia, więc trzeba jechać dalej i szukać kolejnych, wolnych.
Dalsze swoje kroki skierowałyśmy na Grand Rond, które, ze względu na swoje rozmiary, na rondo nie wygląda ;) Gdy weszłyśmy do środka owego ronda, znalazłyśmy się w kolejnym parku, gdzie swoje prace i kramy rozstawili artyści wszelkiej maści, kręciła się też ogromna karuzela oraz co jakiś czas wybuchała wodą wysoka na kilkanaście bądź kilkadziesiąt metrów fontanna.



Po wyjściu z Grand Rond weszłyśmy prosto w jeszcze więcej kramów i stoisk, z jeszcze bardziej dziwaczną ekspozycją. Można było tu znaleźć wszystko, od mebli i strojów z epoki, przez zdezelowane harley’e, przez różnego rodzaju biżuterię, po przekąski. Istny pchli targ ;)

Ponieważ przez ten czas zdążyłyśmy już porządnie zgłodnieć, postanowiłyśmy wyhaczyć jakąś fajną knajpkę. Szłyśmy i szłyśmy, ale nic nie było widać (prócz jakiejś krewetkarni o zawrotnych cenach, nazywała się Mikado, tak jak restauracja Łukasza, więc zapamiętałam :P). W końcu na samym rogu wyłoniła się nam restauracja Les Americans, a że żołądki zdążyły nam już przyrosnąć do kręgosłupa, opadłyśmy na krzesła czekając na obsługę. Zamówiłam sobie pierś w miodzie z warzywami, co wyglądało tak, że powiedziałam pani po angielsku co chcę, ona zerknęła na kartę angielską i porównała ją z francuską. Marta również złożyła zamówienie i pozostało nam tylko czekać na posiłek. Jak w każdej szanującej się francuskiej restauracji, tak i tutaj podano nam „czasoumilacz”, przekąskę w postaci chipsów i precelków oraz – obowiązkowo - wodę. Po pierwszym kwadransie zaczęłyśmy się już troszkę niecierpliwić, ale brak jedzenia usprawiedliwiałyśmy tym, że jest sporo gości. Po drugim kwadransie czekania skończyły się przekąski, a wtedy miny nam nieco zrzedły.  Uśmiechnęłam się wymownie do obsługującej nas kelnerki, która jakby o czymś sobie przypomniała, i w połowie trzeciego kwadransa przyniosła nam dania. Uradowana, że już mogę zacząć jeść, dopiero po chwili zorientowałam się, że otrzymałam nie to, co zamawiałam, lecz udko w grzybach. Byłam tak głodna, ze postanowiłam nie interweniować w tej sprawie. Gdy skończyłyśmy posiłek, otrzymałyśmy w ramach przeprosin za opóźnienie zimną anyżówkę, całkiem smaczną. Ale nie mogłam oprzeć się pokusie, żeby nie powiedzieć kelnerce, że dania w karcie francuskiej i angielskiej nie są poukładane w taj samej kolejności ;) Gdy jej to powiedziałam (czego zrozumienie zajęło jej trochę, bo po angielsku to słabo mówiła, a ja po francusku tez nie zawsze umiem wytłumaczyć tak skomplikowane rzeczy :D) to zrobiła wielkie oczy i zaczęła przepraszać, i w konsekwencji otrzymałyśmy jeszcze gratis kawkę z ciasteczkiem ;)

Miałyśmy już serdecznie dość tkwienia w tej knajpie, bo spędziłyśmy tam dobre 1,5h, a na rachunek też czekałyśmy z 15 minut. Wstałam z miejsca i poszłam cyknąć fotkę knajpie, a tu nagle – fruu moja spódniczka podleciała do góry ukazując wszystkim wokoło moje granatowe majteczki w kwiatki… Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że we Francji, najczęściej przez metro, wywietrzniki klimatyzacji są w ziemi. I gdy tylko jakaś panna w spódniczce przejdzie po takiej, to wygląda jak niedoszła Marylin Monroe, tylko nieco mniej powabnie zapewne. Po piskach i podskakiwaniu jak oparzona w końcu udało mi się zejść z kratki (uwierzcie, przez pierwsze 1,5 sekundy ciężko się zorientować, dlaczego spódniczka, która dotychczas swobodnie zwisała teraz jest w kompletnie odwrotnym kierunku), i nie mogąc powstrzymać śmiechu, szczególnie od uradowanych min przebiegłych mężczyzn, którzy, znając sytuację, ulokowali się w ogródku dokładnie naprzeciwko kratki, stanęłam nieco z boku. Po niecałej minucie byłam świadkiem kolejnego ataku pisku. Bynajmniej, na szczęście, nie mojego ;)

Kolejne nasze kroki skierowałyśmy już do metra, zahaczając o przepiękną Cathedrale St-Etienne. Jedna z piękniejszych, jakie widziałam w życiu, choć wydaje mi się, ze ten odbiór był podkręcony nieco przez klimatyczną muzykę, którą można było usłyszeć przez głośniki. Przypomniała mi te wszystkie mistyczne utwory wykonywane przez nasz Chór. Łezka w oku się kręci :)
Po wyjściu z Katedry zdecydowałyśmy się jednak wracać autobusem, żeby pierwszy raz zobaczyć po drodze do akademika coś więcej niż tylko tunel. Jadąc besem mijałyśmy domy, bloki, sklepy, ale żadnych biurowców czy wielkiego centrum handlowego.

Wieczorem zdecydowałyśmy się podejść do Maka. Po drodze spotkałyśmy koleżankę Marty, Włoszkę (też Erasmus), która jest niesamowicie zorganizowana. Marta pokazała jej nasz plan zajęć i zapytała, które godziny zajęć ona wybrała. Włoszka z ogromnym zdziwieniem odparła, ze ona niczego nie wybierała, po prostu trzeba chodzić na wszystko. Jak to – na wszystko ?! No cóż, nasz bajeczny plan semestralnych wakacji legł w gruzach. Okazało się, że nie mamy prawa wyboru, lecz musimy chodzić na każde zajęcia, które są w planie. Ścięło nas to z nóg, bo wyszło na to, że będziemy spędzać na uczelni 12 godzin akademickich w tygodniu, plus oczywiście kurs i sport…. W tym momencie odechciało mi się Erasmusa ;) Patrząc na plan, stwierdzam, że moim „ulubionym” dniem jest wtorek. Zaczynam go o 6:45, aby być na uczelni na 8. Po czym zaczyna się tzw. kratka, czyli 1,5h zajęć i 1,5h przerwy, na zmianę, aż do 18:30. Żyć, nie umierać ;) Powodem takiego skupienia zajęć jest to, ze sesja u nas zaczyna się od 17.12, czyli (co najmniej) miesiąc wcześniej niż w Polsce. A godzin nadal tyle samo, więc trzeba wyrobić się w 3 miesiące z materiałem. My, studenci, cierpimy na tym, no ale powtarzam sobie, że jak już to wszystko przejdę, to będę miała więcej czasu później. Jakieś plusy przecież być muszą ;)

PS. Francuzi, jak każdy naród, mają swoje osobliwości. Jedną z nich jest sposób, w jaki okazują kobiecie zainteresowanie, czy też próbują zwrócić jej uwagę, gdy jadą samochodami, a ona idzie chodnikiem. Otóż, raczej nie trąbią, lecz mrugają światłami ;)

Dalej, we Francji, jeśli się kogoś poznaje, zwykle nie podaje mu się ręki. My, Polacy, nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, więc zdarza się sytuacja, kiedy któraś z nas wyciąga rękę, a Francuz/ka z naprzeciwka jest lekko zdezorientowana. Za to za rzecz zwykłą uchodzi całowanie się w oba policzki, na dzień dobry i dowiedzenia. I to zarówno przez kobiety jak i mężczyzn. Po prostu, nikogo to tu nie dziwi i już. Podoba mi się to o tyle, że tak jak w Polsce nigdy nie wiadomo ile razy dać komuś buziaka i dochodzi do dziwnych sytuacji, gdy ktoś się nadstawia a nie dostaje, albo dostaje a się nie szykował, natomiast tu wiadomo, że dwa i już.

Co do sygnalizacji świetlej, to jest ona chyba tylko pro forma. Właściwie mało kogo obchodzi, jakie jest światło, tzn. jeśli chodzi o przechodniów. Podróżujący autem jak najbardziej respektują światło czerwone, ale piesi absolutnie nie. I nie ma z tego powodu jakichś wypadków, po prostu kierowcy wiedzą, ze jak ich auta stoją, to jakiś przechodzień może w każdej niemalże chwili wyjść na drogę.


Fotki:
https://picasaweb.google.com/100636724021697064035/Tuluza?authuser=0&authkey=Gv1sRgCKCrk5nVuJC3YA&feat=directlink

3 komentarze:

  1. Ja chyba nie wiem co to są godziny akademickie, bo 12 to zdecydowanie nie jest duża liczba. No chyba, że godzina akademicka to jakaś inna godzina:P

    OdpowiedzUsuń
  2. godzina akademicka to 1,5 godziny - 2x godzina szkolna, czyli 45 min :D To jest dużo w porównaniu do tego co mialyśmy w PL ;]

    OdpowiedzUsuń
  3. 24 godziny (no nazywajmy rzeczy po imieniu:P) to już jest bardziej konkretna liczba;-) Buziaki Aniu!

    OdpowiedzUsuń