12.09.2012
Środa
była pierwszym zimnym dniem od mojego przyjazdu. Temperatura spadła, słońce
schowało się za gęste chmury, a rano padał deszcz (przespałam na szczęście).
Rano wybrałam się do Maka, ale na domiar złego coś strzeliło w net w Maku, bo
nikt nie mógł się połączyć. Wkurzyłam się, bo to było właściwie jedyne, bliskie
mojego akademika źródło darmowego porozumiewania się ze światem... Kolejne było
w innym Maku, tuż obok naszej uczelni, więc nie zastanawiając się zbyt długo wsiadłam
metro i zajechałam na stację Compans
Caffarelli. Zawsze wiedziałam, że Mak we Francji jest oblegany, ale tylu
ludzi na raz w tej restauracji jeszcze nie widziałam… Cudem znalazłam miejsce
koło kontaktu (który był de facto w łazience, ale pociągnęłam kabel przez
drzwi) i zaczęłam się modlić, żeby ta awaria nie objęła całej sieci McDonald’s.
Na szczęście udało mi się połączyć ;) Moim głównym celem była powtórka
gramatyki francuskiej, bo zamierzałam podejść do testu językowego, który
kwalifikowałby mnie na dany poziom umiejętności. Ponadto, nie mam jeszcze
numeru francuskiego…. Wiec wypadałoby sobie kupić jakąś kartę.
Po
gruntownej, półgodzinnej powtórce ;P poszłam pisać test do Biblioteki
Uniwersyteckiej. Posadzono mnie przed komputerem, nałożono słuchawki i odpalono
stosowny program. Test składał się z 4 części, każda sprawdzała co innego –
słuchanie, gramatykę, użyteczne zwroty dnia codziennego i słownictwo ogółem.
Pytania od najłatwiejszych do naprawdę trudnych, na większość których zna się
odpowiedź i zapewne udzieliłoby się poprawnej, gdyby nie presja czasu i
tykający minutnik ;) Ale koniec końców zdałam na B1, czyli dokładnie ten
poziom, na jakim byłam w Alliance Francaise.
Wieczorem
natomiast zdecydowałyśmy wybrać się do centrum na piwko, góra trzy. Spotkałyśmy
się tam z Sam, Brytyjką, która – tak jak my – jest Erasmusem. Spędziłyśmy z nią
całkiem miły wieczór (Sam ma ogromne poczucie humoru i wyłapuje ironię, z czego
byłyśmy całkiem zadowolone, bo wiadomo jak to jest zazwyczaj z brytyjskim
poczuciem humoru; na dodatek nasza polska trójka ma dość sporo ironii w swoim
humorze), najpierw siedząc w pubie, a właściwie w ogródku, bo – mimo, że wiało
straszliwie nikt nie siedział w środku i prawie nie było tam krzeseł, potem przeszłyśmy nad rzekę, gdzie – o dziwo –
wiało dużo mniej, a następnie z naszym (ironicznie przezwanym) wodzirejem –
Havierem, który nie jest ani studentem, ani nawet Erasmusem, ale chyba czuje się
młodo i ma potrzebę otaczania się ludźmi – poszliśmy szukać imprezki. Skończyło
się niestety na tym, że niegdzie nas nie wpuszczono, bo wszędzie było albo za dużo
ludzi, albo za drogo… A do jednego można było wejść tylko mając parę (w naszym
przypadku meską), i wcale nie chodziło o to, żeby przychodziły tam same pary,
ale trzeba było sobie wśród tłumu oczekujacego na wejscie parę znaleźć (chore ;D)…
Zdegustowane
zakończeniem tego dnia, wzięłyśmy taxówkę (wyszło po 7 euro na głowę) i wróciłyśmy
do akademików.
PS.
W pubie piłyśmy piwko z sokiem brzoskwiniowym. Pycha! Radzę spróbować, bo to
miła odmiana od malinowego czy imbirowego.
"Takie tam" nad rzeką, z Sam i Karoliną :D
Fotki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz