piątek, 14 września 2012

Internetowe mecyje


12.09.2012

Środa była pierwszym zimnym dniem od mojego przyjazdu. Temperatura spadła, słońce schowało się za gęste chmury, a rano padał deszcz (przespałam na szczęście). Rano wybrałam się do Maka, ale na domiar złego coś strzeliło w net w Maku, bo nikt nie mógł się połączyć. Wkurzyłam się, bo to było właściwie jedyne, bliskie mojego akademika źródło darmowego porozumiewania się ze światem... Kolejne było w innym Maku, tuż obok naszej uczelni, więc nie zastanawiając się zbyt długo wsiadłam metro i zajechałam na stację Compans Caffarelli. Zawsze wiedziałam, że Mak we Francji jest oblegany, ale tylu ludzi na raz w tej restauracji jeszcze nie widziałam… Cudem znalazłam miejsce koło kontaktu (który był de facto w łazience, ale pociągnęłam kabel przez drzwi) i zaczęłam się modlić, żeby ta awaria nie objęła całej sieci McDonald’s. Na szczęście udało mi się połączyć ;) Moim głównym celem była powtórka gramatyki francuskiej, bo zamierzałam podejść do testu językowego, który kwalifikowałby mnie na dany poziom umiejętności. Ponadto, nie mam jeszcze numeru francuskiego…. Wiec wypadałoby sobie kupić jakąś kartę.

Po gruntownej, półgodzinnej powtórce ;P poszłam pisać test do Biblioteki Uniwersyteckiej. Posadzono mnie przed komputerem, nałożono słuchawki i odpalono stosowny program. Test składał się z 4 części, każda sprawdzała co innego – słuchanie, gramatykę, użyteczne zwroty dnia codziennego i słownictwo ogółem. Pytania od najłatwiejszych do naprawdę trudnych, na większość których zna się odpowiedź i zapewne udzieliłoby się poprawnej, gdyby nie presja czasu i tykający minutnik ;) Ale koniec końców zdałam na B1, czyli dokładnie ten poziom, na jakim byłam w Alliance Francaise.

Wieczorem natomiast zdecydowałyśmy wybrać się do centrum na piwko, góra trzy. Spotkałyśmy się tam z Sam, Brytyjką, która – tak jak my – jest Erasmusem. Spędziłyśmy z nią całkiem miły wieczór (Sam ma ogromne poczucie humoru i wyłapuje ironię, z czego byłyśmy całkiem zadowolone, bo wiadomo jak to jest zazwyczaj z brytyjskim poczuciem humoru; na dodatek nasza polska trójka ma dość sporo ironii w swoim humorze), najpierw siedząc w pubie, a właściwie w ogródku, bo – mimo, że wiało straszliwie nikt nie siedział w środku i prawie nie było tam krzeseł,  potem przeszłyśmy nad rzekę, gdzie – o dziwo – wiało dużo mniej, a następnie z naszym (ironicznie przezwanym) wodzirejem – Havierem, który nie jest ani studentem, ani nawet Erasmusem, ale chyba czuje się młodo i ma potrzebę otaczania się ludźmi – poszliśmy szukać imprezki. Skończyło się niestety na tym, że niegdzie nas nie wpuszczono, bo wszędzie było albo za dużo ludzi, albo za drogo… A do jednego można było wejść tylko mając parę (w naszym przypadku meską), i wcale nie chodziło o to, żeby przychodziły tam same pary, ale trzeba było sobie wśród tłumu oczekujacego na wejscie parę znaleźć (chore ;D)…
Zdegustowane zakończeniem tego dnia, wzięłyśmy taxówkę (wyszło po 7 euro na głowę) i wróciłyśmy do akademików.

PS. W pubie piłyśmy piwko z sokiem brzoskwiniowym. Pycha! Radzę spróbować, bo to miła odmiana od malinowego czy imbirowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz